WSTĘP

Witam serdecznie w tej części mojego blogu, chcąc zachęcić moimi własnymi notatkami do niezwykle przyjemnej formy rekreacji, jaką jest turystyka motorowodna.
Dla większości osób jest mało dostępna, kojarząc się z wysokimi kosztami oraz brakiem doświadczenia i odpowiednich uprawnień. Uznając, że pozornym przeszkodom trzeba stawić czoła, udało mi się je zweryfikować poprzez własne scenariusze. Są one wynikiem wielu krzyżujących się okoliczności: ciekawości, inspiracji innych osób oraz licznych zachęt układających bardzo ciekawą historię, którą pragnę się dzielić.
Celem niżej zamieszczonych relacji jest przekonanie Was o tym, że wszelkie trudności związane z śródlądową żeglugą rekreacyjną są do usunięcia, o ile tylko przygotujemy sobie jakiś konkretny plan i możemy go skonsultować z kimś, kto już zebrał doświadczenia.

Ja miałem to szczęście i mogłem wykorzystać wiedzę moich kolegów oraz nowo poznanych wodniaków, dzięki którym stopniowo pokonywałem kolejne stopnie trudności, dochodząc do poziomu umożliwiającego samodzielność i frajdę. Pozwoliło mi to również na dzielenie się umiejętnościami i wiedzą z moimi załogantami, którzy dołączyli do grona fanów motorowodniactwa.

Proponuję lekturę, według schematu „najstarsza relacja u dołu, najnowsza na górze, bezpośrednio pod niniejszym wstępem. Ułożone są chronologicznie. Niech będą zachętą do pływania, zawierając wskazówki i sugestie odnoszące się do planowania tras żeglugowych, opisu poznanych przeze mnie dróg wodnych w Polsce (Odra, Warta, Pojezierze Mazurskie) oraz kanałów, rzek i jezior niemieckiej Brandenburgii.    

__________________________________________________________

13. Rejs w Brandenburgii – 2018

Pomysł zorganizowania pływania poza krajem narodził się po ubiegłorocznym, czerwcowym rejsie po Mazurach. Nie wszystko nam się tam podobało, a zdecydowanie najmniej kultura korzystania z kanałów, śluz i przystani tzw. „bezpatentowców”, którzy bardzo skutecznie obrzydzili nam nasze tygodniowe wakacje. Relację z tego rejsu udostępniłem w ubiegłorocznej relacji (niżej).

Wybór padł na najbliższą nam Brandenburgię (ok. 450 km od W-wia) w terminie jeszcze przedwakacyjnym (16-23 czerwca). Skorzystaliśmy z usług bardzo rzetelnej firmy „Charter Navigator” z Krakowa, która udostępniła nam barkę NICOLS 1170, oczekującą na nas w miejscowości Neuruppin, w bazie „Yachtcharter Neuruppin”.


Dotarliśmy tam w sobotę, ok. 15:00, przywitani serdecznie przez jej właściciela Franka, przedstawiciela firmy Nicols. Dość sprawnie przeszliśmy przez proces przejęcia okrętu, poznając zasady jego obsługi i pobytu w marinie, zostawiając na jutrzejszy poranek sam instruktaż manewrowy, wpisany jako obligatoryjny punkt w programie czarteru. Frank okazał niezłym dowcipnisiem, adorując prześmiesznie nasze żony, co skutkowało bardzo częstymi jego wizytami na pokładzie „już naszej” barki, zaś na koniec wieczoru udostępnił nam telewizor, umożliwiając obejrzenie kolejnego mundialowego meczu.

Niedzielny, bardzo pogodny poranek, rozpoczął się wspólnym śniadaniem, oczywiście w towarzystwie naszego gospodarza, po czym udaliśmy się na krótką rundę w pobliżu przystani, aby przećwiczyć pod jego komendami podstawowe manewry, poznając sterowność jednostki.
Tuż po dziewiątej, już tylko w gronie ścisłej 8 osobowej załogi rozpoczęliśmy pierwszy etap naszego rejsu w kierunku Oranienburga, mając w głowach i sercach duży entuzjazm i ciekawość trasy znajdującej się przed nami. Już na samym początku rozgrzewka na jeziorze Ruppiner See, dystans ok. 10 km, do pierwszej śluzy Altfreisack. Treningi odbyte w latach poprzednich na wodach Odry i jej licznych śluzach pomiędzy Opolem a Brzegiem Dolnym, przyniosły dobry efekt.

Śluza poszła gładko, ruszyliśmy więc dalej, mając przed sobą małe jeziorko Buetz See, potem malowniczy kanał Buetzrhin.

Dalej rezerwat przyrody z bardzo bogatą roślinnością wodną na jeziorku Kremmer See i wejście w wąski, piękny kanał Ruppiner Kanal, prowadzący do kolejnych dwóch śluz: Hohenbruch i Tiergarten. Tę drugą opuściliśmy tuż po 15, wpływając na wody kanału Oranienburger Kanal z ostatnią w tym dniu śluzą Pinnower na jego końcu, aby po kilkunastu minutach znaleźć się na głównej drodze wodnej pomiędzy Berlinem a Szczecinem, zabytkowym już kanałem Odra – Havel wybudowanym w latach 1908-1913. Po przepłynięciu krótkiego odcinka, skierowaliśmy się w lewo na rzekę Havel, doprowadzającą nas do centrum Oranienburga, gdzie znajduje się imponująca nowoczesnością marina Schlosshafen. Dotarliśmy tam o godzinie 17:30, mając za sobą 6,5 godziny pływania (bez czasu oczekiwania i postoju w śluzach), 4 śluzy i 57 kilometrów. Średnia prędkość: 9 km/h, iście spacerowa, dająca przyjemność obserwacji przyrody, ptactwa oraz przepięknych lasów, pól i łąk. Super udany początek rejsu, przy pełnym słońcu, wietrzyku i wspaniałych widokach.

Marina Schlosshafen, położona jest w sąsiedztwie pięknego, zabytkowego pałacu, z ogromnym parkiem. Pałac, który zbudowano w holenderskim stylu w latach 1651-1655, jest początkiem historii miasta Oranienburg.

Teren mariny rozciągnięty jest po dwóch stronach Haveli, połączony szeroką kładką dla pieszych i rowerzystów. Po stronie pałacu jest duży port jachtowy, z wieloma pomostami, zarówno dla większych, jak i mniejszych jednostek.

Na każdym pomoście słupki z prądem, dużo przestrzeni, wzorowy porządek. Po drugiej stronie kładki jest obszerny basen portowy, tzw. serwisowy, gdzie można skorzystać z urządzenia do zrzutu fekaliów oraz zatankować wodę. Obok basenu jest przestronny parking dla kamperów i duży, nowoczesny sanitariat. Wszystko jest dostępne, po uprzednim wykupieniu karty, z zaprogramowanym limitem na prąd, wodę, prysznice i zrzut nieczystości. Obsługa jest zautomatyzowana, odbywa się w zasadzie bez udziału pracowników mariny, jakkolwiek czasami przy ich asyście, zwłaszcza dedykowanej nowoprzybyłym turystom, nieznającym tych nowoczesnych rozwiązań. Sami wspieraliśmy się pomocą bardzo przychylnego Kazacha (pracownika mariny), który pomagał nam opanować automaty wrzutowe, wydające karty z impulsami, pozwalające na uruchomienie prysznica lub włączenia elektryczności na statku.

Drugi dzień rejsu był dla nas równie łaskawy, gdyż umożliwił nam dotarcie do Werbellin See, po przebyciu dystansu 41 km i 3 śluz, co nam zajęło 5 godzin, nie licząc czasu oczekiwania na śluzowanie. Tym razem były to zupełnie inne realia, odbiegające od naszych dotychczasowych doświadczeń. Śluza Lehnitz zatrzymała nas na godzinę, zwracając naszą uwagę na jej spore rozmiary (132,5 m dł., 10,5 m szer.), ogromne wrota poruszające się góra-dół i ponad 5,6 metrową różnicę poziomów.

Na jej otwarcie czekało kilkanaście jednostek – wszyscy zdołali się tam zmieścić, wpływając do niej według kolejności dopływania do awanportu, wspomagając się wzajemnie w imponującym spokoju i kulturze. Dalsza droga po opuszczeniu śluzy odbywała się w zespołowym trybie, gdyż kilkanaście obecnych tam łódek pokonywało ją w podobnym tempie, jedna łódź za drugą. W gęsim szyku pokonaliśmy wspólnie kilkanaście kilometrów, gdyż część opuściła kanał Odra – Havel udając się do Liebenwalde (nad Malzer Kanal), część popłynęła dalej, w kierunku Odry.

Opuszczając kanał Oder-Havel na wysokości Marienwerder, wpłynęliśmy do wąziutkiego kanału Werbellin Kanal, aby po chwili znaleźć się przed pierwszą, samoobsługową śluzą Rosenbeck.

To całkowicie nowe doświadczenie, gdyż nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się z takim rozwiązaniem. Na szczęście pomocne były widoczne tablice z instrukcją, zawierające konieczne do wykonania czynności. Kolejnym ułatwieniem były umieszczone nad wrotami śluzy tablice świetlne, informujące o obecnie trwających procesach. No i znaki świetlne w postaci zielonych i czerwonych lamp, obecnych we wszystkich rodzajach śluz. Po dość sprawnym przebyciu tej śluzy, po niespełna 3 kilometrach dopłynęliśmy do kolejnej samoobsługowej: Eichhorst.

Te same warunki, podobny układ urządzeń, jeszcze sprawniejszy proces jej przebycia i jesteśmy na wodach „Werbellin See”, jeziora położonego w rezerwacie biosfery UNESCO, z krystalicznie czystą wodą, otoczonego lasami, rozciągającego się na długości 13 km, o głębokości dochodzącej miejscami nawet do 60 m. Ulubione miejsce płetwonurków. Wybraliśmy Marinę Altenhoff, ze względu na jej bardzo wygodne i przestronne keje i dostępne urządzenia sanitarne oraz równie ważne sąsiedztwo, ze słynną w okolicy restauracją rybną, o której słyszeliśmy jeszcze w Neuruppin. Po zacumowaniu i sklarowaniu naszego statku oraz załatwieniu formalności pobytowych z sympatycznym i gościnnym bosmanem mariny (miłośnikiem Wrocławia), udaliśmy się na kolację – oczywiście do wcześniej upatrzonej knajpy. Warto było! Nigdy wcześniej nie jadłem tak smacznego sandacza. Wszyscy byliśmy zaczarowani magią tego miejsca, uprzejmością kelnera oraz kunsztem kucharzy. Spacerując potem uliczkami uroczego Altenhofu, znaleźliśmy piękną i nowo wybudowaną knajpę z okazałym tarasem, gdzie urządzono „strefę kibica” z dwoma wielkimi telewizorami. To zadecydowało o tym, że postanowiliśmy nieco zmodyfikować nasz plan rejsowy, pozostając w porcie na następny dzień, aby tam właśnie obejrzeć porażkę naszych przereklamowanych „gwiazdorów” z Senegalem. Wesoło nie było, ale na szczęście to tylko futbol.


Wracając do jeziora – spokój, cisza, mili, uśmiechnięci sąsiedzi. Nic ująć, nic dodać. Polecam!

W środowy poranek wyruszamy w drogę powrotną do Oranienburga, startując koło 10-tej. Teraz już na „luziku”, obeznani z drogą i śluzami. Tym razem nie udaje nam się znaleźć miejsca w głównym basenie portu Schlosshafen, wpływamy więc do przeciwległego portu serwisowego, uzyskawszy wcześniej zgodę obecnego tam – na nasze szczęście – serwisanta. Teraz już jesteśmy ekspertami od automatyki portowo-sanitarnej, pomagamy innym, zwłaszcza nowoprzybyłym kamperowcom. Mili i uśmiechnięci Niemcy i Szwajcarzy, chętni do wymiany przyjaznych gestów i pozdrowień. Niedaleko parę sklepów, gdzie uzupełniamy zapasy żywności i płynnej masy rozrywkowej. Kolacja, miła pogawędka, kielich i „paciorek”, w końcu zasłużony odpoczynek. Tak kończy się kolejny, bardzo udany dzień, w miłej aurze pogodowej. Piszę o tym, gdyż wieczorem docierają do nas pierwsze ostrzeżenia na temat jutrzejszej, czwartkowej pogody – ma być burzowa!

Z Oranienburga wypływamy o 10, mając przed sobą 57 km do macierzystej przystani naszej barki w Neuruppin. Po przejściu śluzy Pinnower poczuliśmy pierwsze oznaki burzowych podmuchów i ujrzeliśmy siniejące przed nami niebo, co pokrywało się z prognozami zwiastującymi definitywną zmianę pogody. Na szczęście mieliśmy przed sobą widzianą wcześniej, ale też zaznaczoną na mapie wygodną przystań miejską. Miejsce sąsiadujące z pałacowymi ogrodami, w odległości ok 500 metrów od Scholsshafen, skąd wystartowaliśmy 2 godziny wcześniej, przebywając zaledwie 13 km. Zrobiliśmy trasę przypominającą agrafkę, stąd znalezienie się niemal w tym samym miejscu. Ledwie się przywiązaliśmy do kei, solidnie dmuchnęło i po chwili potoki wody z liśćmi z pobliskich drzew spadły na naszą łajbę. Nawałnica trwała kilkadziesiąt minut, o dalszym pływaniu nikt z nas nie chciał już myśleć, tym bardziej, że jedna z załogantek ogłosiła swoje urodziny. To był argument do rozpoczęcia uroczystości, wcześniej oczywiście przygotowanej przez załogę w ścisłej tajemnicy przed naszą Jubilatką.

Kolejny dzień był ostatnim przeznaczonym na pływanie, ze względu na konieczność oddania statku nazajutrz o 9 rano. Ruszyliśmy więc w trasę już przed 8, niepokojąc się o skutki nawałnicy, zwłaszcza w wąskich kanałach, obsadzonych wysokimi drzewami. No i nie pomyliliśmy się, gdyż tuż za pierwszą śluzą Tiergarten zauważyliśmy w oddali leżące drzewo w poprzek kanału. Cudem udało nam się je ominąć, dlatego też z niepokojem wypatrywaliśmy kolejnych przeszkód. Na drugiej śluzie Hohenbruch dowiedzieliśmy się o spustoszeniu, jakie zrobił wczorajszy huragan na szosach i pobliskiej autostradzie. Śluzowy nieomal nie stracił swojego auta pod upadającym obok jego domu drzewem.
Mieliśmy jednak szczęście, gdyż dalszy odcinek trasy wolny był od pływających przeszkód. Po 44 km i niemal 6 godzinach pływania dotarliśmy do „naszego” Yachtcharter Neuruppin, kończąc szczęśliwie rejs, ku wielkiej uciesze i chyba uldze Franka, że nic złego nam się nie wydarzyło.
I tu spotkał nas miły akcent. Frank zakomunikował nam, że jutro nie musimy się śpieszyć z pakowaniem i zdawaniem łódki, gdyż kolejni użytkownicy naszego okrętu będą dopiero za kilka dni. A zatem luz! Pomimo niezbyt pięknej pogody, postanowiliśmy pożegnać się z miejscem i gospodarzem przy grillu, korzystając z bardzo przyzwoitej infrastruktury portu do organizacji biesiad. Nie będę rozwijał szczegółów naszej pożegnalnej imprezy, aby nie demoralizować ewentualnych młodych czytelników mojej relacji. Było smacznie, śmiesznie, rozrywkowo, ale zapewniam, że grzecznie!

Łódkę zdaliśmy przed południem, regulując również nasze należności za sprzątanie, paliwo i parking naszych 2 aut. Tuż po dwunastej rozpoczęliśmy naszą drogę powrotną do domu.
Łącznie przepłynęliśmy 196 km, co zajęło nam 24 godziny samego pływania. 14 śluz pokonaliśmy w 7,5 godziny, czyli średnio ok. 35 min na 1 śluzę. Dokładniejszy opis trasy i czasów pokonywania każdego z etapów zawiera poniższa tabela.

Podsumowanie:

  1. Trasa godna polecenia, niezbyt obciążająca czasowo, piękne widoki, bliskość przyrody, spokój, cisza, nieduży ruch, co prawdopodobnie tłumaczy termin przedwakacyjny. Zastanawiający niewielki ruch „zawodowców”, na kanale Odra – Havel widzieliśmy tylko 3 polskie zestawy towarowych barek i 2 niemieckie.
  2. Pływaliśmy w otoczeniu Niemców, głównie w seniorskiej grupie wiekowej. Czasami nawet czuliśmy się młodzieżą (!), obserwując manewry podczas śluzowania, których wykonawczyniami były w większości panie w podeszłym wieku, przytrzymujące łodzie do ścian śluzy, podczas gdy ich partnerzy siedzieli przy sterach, nie mając siły lub wystarczającej sprawności do pomagania.
  3. Kultura pływania – wydaje się, że ci ludzie mają to w genach. Żadnych pośpiesznych manewrów, niepokoju, nerwów, wszystko w oparciu o ogromną życzliwość, często wzajemną pomoc. To zupełnie inny klimat niż na jeziorach mazurskich lub odrzańskich szlakach, zwłaszcza blisko przystani, gdzie nie raz obserwowałem zakazane przecież przepisami popisy pseudo-sportowców na szybkich motorówkach.
  4. Porządek w marinach i innych miejscach przeznaczonych do cumowania. Toalety i prysznice dostępne w tych miejscach, mimo samoobsługowego trybu czyste, zadbane, pachnące. Wszystko to, oparte na wysokiej kulturze użytkowników, świadomości oraz dbałości o powierzone mienie. Brzegi rzek i kanałów wolne od zanieczyszczeń, wykoszone zielsko, brak wszechobecnych w naszych rzekach odpadów z plastiku, szkła.
  5. Koszt rejsu – czarter z kosztami paliwa, pościelą w 4 kajutach i gazem zasilającym kuchenkę oraz lodówkę podczas płynięcia i postoju bez prądu 230 V, łącznie z parkingiem dla 2 aut – ok. 300 Euro na 1 osobę, czyli w granicach 1.200 zł.
    Porównując ten koszt do kosztów poniesionych w roku ubiegłym na Mazurach, doszliśmy do wniosku, że to dużo korzystniejszy wariant. Bo wówczas dostaliśmy łódź z uboższym wyposażeniem, uszkodzonym sterem strumieniowym, bez wycieraczki przedniej szyby, z zacinającą się windą kotwiczną, z niekompletnym bimini, brudnymi zasłonkami, tapicerką i dywanikami. W dodatku z niemal pełnym zbiornikiem fekaliów i pustym bakiem.
    W tym przypadku łódka była wymuskana, kompletna, wyposażona w gaz (2 pełne, duże butle), pełny zbiornik wody i pełny bak paliwa. Dzięki dobrej infrastrukturze w miejscach cumowania udało nam się przywieźć prawie pusty zbiornik na nieczystości.
  6. Nietrudno zauważyć, że relacja niniejsza skupia uwagę piszącego na merytorycznych aspektach samego pływania. Śladowo wspominam o załodze, a ta jest dominującą wartością całego przedsięwzięcia. Bo parafrazując utarty slogan „nieważne jest na czym się pływa, ważne z kim!”. To dla przemiłej naszej kompanii, „starych” przyjaciół, zorganizowaliśmy już 2 rejsy (planując kolejne), aby wspólnie cieszyć się – przede wszystkim – byciem ze sobą, ale i pływaniem. Już dwa razy spędziliśmy tygodniowe okresy na łódce, w żadnym nie było jakikolwiek konfliktów, choćby drobnych nieporozumień. Wszystko to zawdzięczamy wspólnym celom, dobremu przygotowaniu do rejsu, zarówno pod względem logistycznym, jak i wspólnej realizacji naszych potrzeb. Jest to możliwe, ale pod pewnymi warunkami, które powinny być wzięte pod uwagę przez wszystkich tych, którzy planują rejsy grupowe, w których koniecznością jest spędzenie 24 godzin w gronie kilku osób, spoza rodzinnego kręgu, na niewielkiej przestrzeni, pozbawionej wygód dostępnych tylko w warunkach domowych. Poniżej pozwolę sobie zamieścić kilka sugestii, aby uniknąć kłopotliwych sytuacji i niepokojów:
    • „Zabierzmy ze sobą” tylko wycinek niezbędnych naszych domowych sprzętów i gadżetów i odzieży pamiętając, że ograniczona przestrzeń łódki i jej wyposażenie odbiegają diametralnie od naszej codzienności, nigdy też nie będziemy mieli szans na pełny, domowy komfort.
    • Pamiętajmy o tym, że jesteśmy tylko częścią załogi, która oczekuje pełnej współpracy i „kompatybilności”. Nie narzucajmy wszystkim pozostałym osobom naszej odmienności, nie zamykajmy się w skorupie swoich przyzwyczajeń, zachowań i natręctw.
    • Wspólnota podczas rejsu polega na zespołowym realizowaniu zadań – posiłki, manewry, sprzątanie, klarowanie sprzętu, ewentualne zakupy, załatwianie formalności w marinach, itd. Staranność o aktywne uczestnictwo w tym programie zadań powinna wynikać z potrzeby i inicjatywy każdego uczestnika. Ich brak prowadzi do chaosu lub konieczności wydawania poleceń przez lidera, co nie zawsze sprzyja zachowaniu poprawnej atmosfery.
    • Pamiętać też musimy o zaplanowanym, dobowym harmonogramie rejsu. O ile w planie mamy wspólne posiłki, czas rozpoczęcia kolejnego etapu rejsu, czasami musimy zrezygnować ze swojego, indywidualnego trybu potrzeb, aby nie zakłócić przebiegu zaplanowanych działań. Pewnie dobrym przykładem będzie zbyt wczesne wstawanie lub przedłużające się spanie. W pierwszym przypadku oznacza to zbyteczną pobudkę dla wszystkich, w drugim czekanie na śpiocha. Podobnie z opuszczeniem łódki podczas dnia, wycieczki, zakupów, itp. Liczmy się z ustaleniami, nie przeciągajmy naszych indywidualnych potrzeb, aby nie komplikować zadań pozostałym.

Moje sugestie powinny być osnową do przeprowadzenia rachunku sumienia po każdym odbytym rejsie. Ja swój zrobiłem pisząc powyższe. Już po raz drugi zabrałem ze sobą zbyt wiele ani razu nie wykorzystanych gadżetów i elementów garderoby, pomimo staranności przy ich wstępnej segregacji podczas pakowania. Niepotrzebnie też próbowałem narzucać reszcie mój gust muzyczny, forsując zbiorowe słuchanie jazzu, wiedząc przecież dobrze, że nie jest to bajka pozostałych moich przyjaciół. Pewnie powinienem opisać inne moje zachowania, nieprzystające do grupy, jednak ograniczę się na tych pierwszych, aby nie pogłębiać swojej frustracji i wstydu. Ważne, aby wyciągać wnioski na przyszłość. Myślę, że wszyscy uczestnicy grupowego pływania powinni przeprowadzać podobne analizy, aby do kolejnych rejsów przystępować z czystym kontem, jasnymi i klarownymi intencjami, ograniczonymi potrzebami, przede wszystkim zaś z nastawieniem na tygodniowe (lub dłuższe) przebywanie we wspólnocie. I tego życzę wszystkim wodniakom, niezależnie od miejsca pływania, wielkości okrętu, jego wyposażenia i liczebności załogi.

________________________________________________

12. Rejs po Mazurach – czerwiec 2017

Po dwóch sezonach spędzonych na wodach Warty i Odry, postanowiłem zmienić klimat mojego pływania, przystając na propozycję jednego z przyjaciół, aby tym razem popływać po jeziorach mazurskich. Pomysł rejsu narodził się jeszcze w sierpniu 2016 roku. Siedzieliśmy wówczas w kilkuosobowym gronie, pod naszą lipą, kontestując zakończony właśnie rejs z Oławy do Ostrowa Tumskiego we Wrocławiu i z powrotem, sącząc schłodzone prosecco. Wyjęliśmy komplet map Mazur i stworzyliśmy pierwszy zarys tygodniowej trasy. Mając na uwadze ośmioosobową załogę, rozpoczęliśmy poszukiwania jachtu motorowego, oferującego wystarczającą ilość miejsc, względną wygodę, niezłe wyposażenie oraz niezbyt wygórowaną cenę. Po tygodniu mieliśmy już pierwszy efekt poszukiwań, znajdując Nautinera 40.3, z trzema kabinami, dwiema łazienkami oraz dodatkową „sypialnią” w mesie.

Już po wstępnej rozmowie z osobą kontaktową podaną na stronie internetowej firmy czarterującej, otrzymałem propozycję umowy wraz ze szczegółowymi danymi wytypowanej przez nas łódki. Pozostało już tylko ustalenie terminu rejsu, dogodnego dla nas wszystkich. Wyznaczyliśmy więc czerwcowy tydzień, z dniem wolnym przypadającym w czwartkowe Boże Ciało, tak, aby ograniczyć skromne w naszym urlopowym budżecie dni wolne od pracy.

Dokonałem rezerwacji naszego okrętu, wpłaciłem pierwszą część zaliczki (50% opłaty),przystępując do sporządzenia szczegółowego projektu harmonogramu rejsu. Pominę szczegóły, ważne jednak były miejsca postoju, możliwości zrzutu nieczystości, tankowania wody, paliwa i dostęp do portowych knajp i sanitariatów. Sporządzony projekt przedstawiłem wszystkim uczestnikom, wybrane porty, dzienne dystanse pomiędzy nimi i czas pływania nie budziły wątpliwości, kosztorys też nie został oprotestowany. W nadziei, że przedsięwzięcie spełni nasze oczekiwania, czekaliśmy cierpliwie na początek czerwca, pełne 7 miesięcy.

Tydzień przed rejsem, ustaliliśmy zaprowiantowanie i podzieliliśmy się odpowiedzialnością za ekwipunek, uzupełniający to, co mieliśmy zastać na okręcie. Wreszcie nadszedł czas wyjazdu. Początek rejsu zaplanowany był na niedzielę (11 czerwca), wówczas mieliśmy przejąć naszą łódkę. Postanowiliśmy wyjechać już w sobotę, mając zamiar dojechać blisko Giżycka, jeszcze przed wieczorem, aby znaleźć nocleg, rezerwując niedzielne przedpołudnie na zakwaterowanie i wyruszenie na północ, w kierunku Węgorzewa. Tu spotkaliśmy się z przychylnością firmy czarterującej nam Nautinera, bo zaproponowano nam sobotni nocleg już na jego pokładzie. Piękny gest, ale i …ostatni. Po nim nastąpiły raczej same rozczarowania. Zapewne gest ten miał celowo załagodzić nasze frustracje i zastrzeżenia, których nagromadziło się wiele, skutecznie redukując wcześniejsze zadowolenie z obiecanego luksusu.
I nie chodzi wcale o naszą potrzebę zapewnienia sobie luksusu, bo każde z nas potrafi się bez tego obejść. To opis tego jachtu zamieszczony na stronie internetowej właściciela przyniósł taką wizję, zaś wyszczególniony precyzyjnie zakres wyposażenia miał być tego pełnym uzasadnieniem. Rozbieżności pomiędzy ofertą a rzeczywistym stanem łódki było wiele, wymienię dla przykładu kilka z nich: miały być dwa stery strumieniowe, był dostępny tylko dziobowy; namiot nad górnym pokładem miał być pełny, zastaliśmy tylko częściowy, osłaniający jego przednią część, w dodatku z pourywanymi zatrzaskami i z cieknącym dachem; miał być tablet z locją, w zamian była stara mapa; oddano nam jacht niemal z wypełnionym po brzegi zbiornikiem na fekalia (88%); 9-tonowy jacht wyposażono w jedną kotwicę, w dodatku z zacinającą się windą; zdemontowana została wycieraczka przedniej osłony sterówki, stawiając nas w dużym dyskomforcie podczas padającego deszczu; brak materaca (sundecku) na przedniej części pokładu; braki w wyposażeniu kuchni, zwłaszcza oferowanej w ofercie mikrofali i ekspresu do kawy. Zastrzeżenia nasze objęły również estetyczną stronę jachtu, poplamione siedziska, brudna wykładzina w kokpicie środkowym.
Oczywiste jest to, że nie musieliśmy zgodzić się na takie braki i mogliśmy nie przyjąć łódki lub zażądać redukcji poniesionego kosztu za oferowany nam „luksus”. Wariant rezygnacji był raczej nie do przyjęcia, gdyż byliśmy przygotowani na rejs w tym konkretnym i „wygospodarowanym” przez nas terminie, odbywając podróż do Giżycka liczącą ponad 500 km. Przekazanie jachtu poprzedziła bardzo lapidarna i pośpieszna prezentacja w wykonaniu pana Ł., pozostawiając nas w pełnej nieświadomości zastanych braków, których część ujawniła się dopiero w trakcie pływania.

Rozczarowanie nasze złagodziła z ogromnym wdziękiem miła pani bosman D., która z wielką starannością spełniała nasze prośby, okazując nam bardzo dużą przychylność i profesjonalizm. Jej szef, właściciel (lub tylko zarządzający czarterem naszej jednostki – nie znam struktury organizacyjnej tej firmy), będąc na miejscu, nawet nie wykazał chęci, aby się z nami pożegnać w ostatnim dniu naszego pobytu. Zapewne wyczuł naszą frustrację i schował głowę w przysłowiowy piasek. A właściwie nie tylko głowę, wręcz całego siebie, topiąc przy okazji nasze przyszłe relacje z tą firmą. To typowe dla “krętaczy”, bo taką zyskał ksywę, pomimo przyjaznego gestu opisanego na wstępie. Ale tym właśnie gestem nas okpił i z tego powodu usunął nas z grona stałych klientów. Jednogłośnie orzekliśmy, że do tej firmy już nigdy nie wrócimy, przestrzegając innych przed niegodnymi metodami oszukiwania klientów!

Rejs był piękny i urozmaicony. Aura dostarczyła nam dodatkowych wrażeń, przeplatając ulewne deszcze ze słońcem. Przebyliśmy 260 km, w podziale na 7 dni, byliśmy w Węgorzewie, Giżycku, Rynie, Mikołajkach, Rucianem-Nidą, pokonując 19 jezior, 7 kanałów, znajdując czas na miłe postoje w zacisznych szuwarach i wędkowanie. Nie dotarliśmy jedynie do Piszu i Jeziora Roś, ze względu na zbyt wysoki stan mazurskich wód i – jak sądzę – niewystarczającego prześwitu pod mostem drogowym na kanale Jeglińskim w stosunku do pokaźnej wysokości naszego Nautinera. Reszta planu została zrealizowana bez żadnego uszczerbku, przynosząc mnóstwo wrażeń i przyjemności, pomimo…

Jeszcze jedna sprawa, której nie sposób pominąć, nawiązując do mojego ubiegłorocznego komentarza o kulturze na wodzie. Jak wspomniałem, rejs odbywał się w tygodniu z wolnym czwartkiem, więc mogliśmy się spodziewać tłumów. I tak się stało. Z jednej strony to wspaniałe, że ludzie chcą spędzać wolny czas nad wodą lub na niej, korzystając z ogromnej liczby dostępnego w wypożyczalniach sprzętu do pływania. Z drugiej strony widoczny jest dystans dzielący większość użytkowników żaglówek i motorówek z przepisami wodnymi oraz z podstawowymi zasadami współżycia na wodzie i w portach, przystaniach oraz w marinach.
Przykładem niemiłych sytuacji mogło być wejście do śluzy Guzianki, do której większość wodniaków starała się wpłynąć pomimo kolejności zbliżania się do jej awanportu. Byliśmy uczestnikami sytuacji, gdzie na raz próbowało wpłynąć 18 jednostek, dużych i mniejszych, nie przestrzegając jakichkolwiek zasad obowiązujących tam od zawsze.

Kolejne sceny mrożące krew w żyłach odbywały się w kanałach łączących Jezioro Niegocin z Tałtami. Przekraczana prędkość i tworzenie fal, wyprzedzanie w niewłaściwych miejscach, nawet potrójne, zmuszające tych z naprzeciwka do ostrego hamowania.


To nie wszystko. Małe dzieci na pokładzie, bawiące się w berka. Bez kapoków, bez właściwej asekuracji rodziców zajętych w tym czasie opróżnianiem kieliszków. Zastanawiający a może szokujący nawet był widok psa w kapoku na pokładzie tej samej jednostki. Czy nie jest to czasem odwrócona hierarchia, czy tylko skrajna głupota „dorosłych”?

Być może uwolnienie od wymaganych wcześniej patentów motorowodniackich przyniosło korzyść licznym wypożyczalniom. Ale to tylko jedna strona medalu. Z przykrością stwierdziliśmy, że kultura na wodzie nie idzie w parze ze zmianami przepisów, demolując wodniackie dobre zwyczaje.
To przykre, zwłaszcza jeśli uczestniczy w tym nasza latorośl, będąc już od podstaw pozbawiona dobrych przykładów. Aż strach pomyśleć, co będzie się działo za 10-15 lat.

11. Kolejne otwarcie Wrocławia na Odrę – 17 lipca 2016 r.

Celem rejsu był rekonesans w zakresie obiektów przy nabrzeżu Odry, udostępnionych Wrocławianom w ostatnim roku.

Pierwszą niespodzianką był niewielki bar usytuowany niedaleko kładki prowadzącej do ZOO. Niewielki pomost, leżaki, bar, cóż więcej trzeba?

plaża pod kładką

Kilkaset metrów dalej, również na prawym brzegu Odry, tuż przy jazie Szczytniki, dużo większy teren rekreacyjny, z bogatszą infrastrukturą. Raj dla dzieci i dorosłych, pragnących odpoczynku nad wodą.

plaża przy ZOO

Płynąc dalej, na prawym brzegu widzimy dość prymitywną przystań policji wodnej, potem widok na cypel oddzielający rzekę od kanału prowadzącego do śluzy Szczytniki,  a dalej imponujące nabrzeże, prowadzące niemal od śluzy Szczytniki do samego Mostu Grunwaldzkiego. Początek to historia żeglugi z zabytkowymi jednostkami żeglugi śródlądowej, potem navrzeże z licznymi pomostami dla wodniaków, miejscami postoju większych jednostek, boiskami do siatkówki i badmintona, miejscami do opalania, ławkami i pięknymi lampami oświetleniowymi. Chyba najbardziej reprezentacyjne miejsce nad Odrą, z dodatkową atrakcją w postaci kolejki gondolowej, stanowiącej powietrzną przeprawę na drugą stronę rzeki.

Przepiękne nabrzeże – Bulwar Dunikowskiego. Zapełniony turystami i lokalsami, wybierającymi ów miejsce do odpoczynku nad piękną Odrą, z widokiem na zabytki Ostrowa Tumskiego.

Wreszcie długie nabrzeże przy UW, z dwoma długimi pomostami. Ciekawostką są zamknięte bramki, prowadzące z pomostów na brzeg. Czyżby to była przeszkoda, utrudniająca wodniakom korzystanie z przystani?

Po ponownym pokonaniu Śluzy Opatowickiej, wpłynęliśmy na kanał Odry, prowadzący do Śluzy Zacisze. W połowie długości, zacumowaliśmy przy bardzo skromnym i zaniedbanym pomoście, będącym prawdopodobnie własnością restauracji “Wratislawia”. Wybraliśmy to miejsce, aby zjeść obiad, choć to, co nam zaserwowano, przypominało bardziej resztki po większej i dawno zakończonej imprezie. Mały wstyd, mandat za niedbałość o popołudniowych, niedzielnych gości.

Wratislawia

Wracając do Oławy, jeszcze w kanale, tuż przed śluzą w Bartoszowicach, widzimy po swojej lewej stronie dwa okazałe, lecz puste pomosty, będące ozdobą i “wartością dodaną” rozrastającego się osiedla Port Olimpia, dość dużej inwestycji deweloperskiej, oferującej nowoczesne mieszkania.

Olipia Port

Wracaliśmy do Oławy kolejne 4 i pół godziny, zawijając do portu przy światłach. Rejs zakończyliśmy o 22:00. To najpóźniejsza godzina zakończenia rejsu w naszej krótkiej żeglugowej historii SKI&ROLL.

______________________________________________________

10. Rejs Oława – Opole i z powrotem

Plan naszego rejsu przewidywał udział 3 osób, które podczas dwóch dni miałyby popłynąć z Oławy do Opola i z powrotem. Mieliśmy wystartować we wtorek rano, przechodząc 8 stopni wodnych w górę Odry na dystansie ponad 53 kilometrów. Po noclegu droga powrotna ze śluzowaniem w dół. Łączny dystans to ok. 110 km.

Marinę Oława opuściliśmy zgodnie z planem, tuż po ósmej. Pierwszą i niezbyt dużą śluzę w Lipkach potraktowaliśmy jako naszą rozgrzewkę, gdyż udało się ją przejść w bardzo szybkim czasie, bo w niespełna 10 minut. Radiowe zgłoszenie zamiaru jej przepłynięcia sprawiło, iż wrota śluzy były już otwarte, zanim do niej dotarliśmy. Operatorzy śluzy obiecali, że poinformują obsługę kolejnej o naszej wyprawie do Opola, tak abyśmy nie czekali na przygotowanie wody. I tak się działo na wszystkich śluzach prowadzących do Opola.
Tuż przed Brzegiem okazało się, że jeden z załogantów musi zejść na ląd i szybko wracać do Wrocławia na pomoc swojej kontuzjowanej mamie. Zostaliśmy w zespole dwu osobowym, biorąc na siebie wszystkie rozplanowane obowiązki, zwłaszcza dotyczące prac pokładowych.

Parametry samej trasy w kolejnych etapach pomiędzy stopniami wodnymi zawiera poniższe zestawienie:

I etap: Marina Oława – Śluza Lipki  – (5,5 km) – 8:08 – 8:55 (47 min), czas śluzowania 10 min.
II etap: Śluza Lipki – Śluza Brzeg (via Marina Brzeg) – (14 km) – 9:05 – 10:10 (90 min), czas śluz. 25 min.
III etap: Śluza Brzeg – Śluza Zwanowice – (9 km) – 11:00 – 12:05 (65 min), czas śluz. 15 min.
IV etap: Śluza Zwanowice – Śluza Ujście Nysy – (5 km) – 12:20 – 12:55 (35 min), czas śluz. 13 min.
V etap: Śluza Ujście Nysy – Śluza Zawada – (6 km) – 13:08 – 13:45 (37 min), czas śluz. 10 min.
VI etap: Śluza Zawada – Śluza Chróścice – (7 km) – 13:55 – 14:30 (35 min), czas śluz. 15 min.
VII etap: Śluza Chróścice – Śluza Dobrzeń – (4,5 km) – 14:45 – 15:10 (35 min), czas śluz. 10 min.
VIII etap: Śluza Dobrzeń – Śluza Wróblin – (7 km) – 15:20 – 16:10 (50 min), czas śluz. 10 min.
IX etap: Śluza Wróblin – Klub Kajakowy PAGAJ – (6 km) – 16:20 – 17:10 (50 min)

Podsumowanie:

  • Łączny czas tej części rejsu: 588 min = 9 h 48′,
  • pokonany dystans: 64 km,
  • średnia prędkość: 6,4 km/h.

Sądzę, iż powyżej zaprezentowane dane pozwolą na rzetelne przygotowanie się do odbycia podobnego rejsu, zwłaszcza tym, którzy planują swoją pierwszą odrzańską podróż do Opola/

Warto zauważyć, że trasa rejsu jest bardzo urozmaicona. Płyniemy pięknym i malowniczym korytem głównym Odry oraz węższymi od rzeki kanałami prowadzącymi do śluz. Rzeka jest niemal całkowicie pusta. Podczas pierwszej części rejsu spotkaliśmy tylko parę kajakarzy w okolicach Brzegu, jednostkę motorową z Urazu, cumującą przy lewym brzegu w okolicach Zwanowic oraz wędkarza na pontonie w okolicach ujścia Nysy. Poza malutką przystanią Raj na prawym brzegu w okolicach Dobrzenia Małego i organizującą się, bardzo skromną przystanią kajakową na lewym brzegu, tuż nad Zwanowicami, nie zauważyliśmy żadnej prawdziwej mariny, czy nawet porządniejszego miejsca do zacumowania z jakąkolwiek infrastrukturą.

fot.1. Przystań Raj w Dobrzeniu Małym na prawym brzegu – 162 km

fot.2. Rozwijająca się przystań w Kopaniu (koło Zdanowic) - lewy brzeg, 184,5 km

fot.2. Rozwijająca się przystań w Kopaniu (koło Zdanowic) – lewy brzeg, 184,5 km

Ciekawostką było tajemnicze dla nas miejsce, gdzie po obu stronach Odry, ponad śluzą Chróścice, na wysokości 167,5 km widoczne są betonowe keje, ze slipami w środku. Slipy są jednak zabezpieczone szlabanami, co wskazuje na ich całkowite wyłączenie z użytkowania, przynajmniej dla masowej „publiczności”.

fot.3. Betonowa keja w Kątach, prawy i lewy brzeg - 167,5 km
fot.3. Betonowa keja w Kątach, prawy i lewy brzeg – 167,5 km

Ciekawa jest dość rzucająca się w oczy różnorodność śluz. Są śluzy bardzo stare i ugryzione zębem czasu, z widocznymi uszkodzeniami. W 2 śluzach przeprawialiśmy się przy „połowicznie uchylonych” wrotach. Jedna strona była nieczynna, ale na tyle szeroka, że nie sprawiła nam dużego problemu (nasz weekend ma 3 metry szerokości). Są śluzy bardzo wysoko spiętrzające wodę i mocno zabrudzone, ale z największą przyjemnością podziwialiśmy perłę wśród nich – Śluzę Chróścice, czystą i zadbaną, po rzetelnie przeprowadzonej rewitalizacji.

fot.4. Śluza Chruścice, 168,3, km
fot.4. Śluza Chruścice, 168,3, km

Najbardziej dla nas kłopotliwe były częste zmiany burty cumującej w kolejnych śluzach, gdyż pociągały za sobą przerzucanie odbijaczy i cumy „śluzowej” na właściwą stronę. Okazywało się to dopiero podczas wchodzenia do komory śluzy, wówczas gdy obsługa wskazywała nam odpowiedni do cumowania brzeg. W drodze powrotnej było dużo łatwiej, gdyż notatki sporządzone w czasie jazdy w górę pomogły nam bardzoh, eliminując „spontana”.

Do Opola dotarliśmy przed godziną 17, zastanawiając się nad wyborem miejsca docelowego. Na mapie widoczna jest Marina Opole, o której dowiedziałem się również od właściciela Mariny Oława – Tomka Strażyńskiego. Od niego dostałem numer telefonu do bosmana, jednak okazało się, że był on niewłaściwy. Odebrał zaś jegomość, komunikujący, że z Mariną Opole nie ma nic wspólnego, ale może nam szczerze polecić Przystań Kajakową PAGAJ, sąsiadującą z dolnym awanportem Śluzy Opole. Po chwili wpłynęliśmy do uroczej zatoczki na lewym brzegu Odry, trafiając wprost na gospodarza przystani, Pana Jana Guzka. Pozwolił nam stanąć w najkorzystniejszym dla nas oświetlonym miejscu, oferując również sanitariat z WC i natryskiem, dostęp do wody i prądu. Wszystko za jedyne 20 zł. Wierzymy w to, że dalsza systematyczna praca pozwoli Panu Janowi na podniesienie poziomu tej uroczej przystani i niebawem powstanie tu profesjonalna marina. Trzymam kciuki już od dziś!

fot.5. Przystań PAGAJ w Opolu, lewy brzeg, 150,7 km, tuż za dolnym awanportem Śluzy Opole.
fot.5. Przystań PAGAJ w Opolu, lewy brzeg, 150,7 km, tuż za dolnym awanportem Śluzy Opole.

Po przespanej nocy, w towarzystwie uroczo kumkających żabek, po smacznej kawie i skromnym śniadaniu wyruszyliśmy w drogę powrotną do Oławy, mogąc raz jeszcze przećwiczyć manewry śluzowania, kierując się doświadczeniami dnia poprzedniego. W Marinie Oława zameldowaliśmy się o godzinie 16:05.

Kilka uwag pomocnych przy organizacji rejsu, polegającego na pokonywaniu śluz:

  • Warto mieć specjalne do śluzowych przepraw 2 odbijacze o długości minimum 80 cm i średnicy 30 cm. Ściany śluz są zazwyczaj pokryte rdzawym lub brunatnym nalotem, będącym mieszanką rdzy (jeśli ściany są metalowe), glonów roślin lub ich kompilacją. Użycie naszych standardowych odbijaczy, tych do zabezpieczenia burt przy cumowaniu w porcie i zazwyczaj mniejszych, jest dość ryzykowne, gdyż mogą one zostać wepchnięte do wnęk ściany śluzy i narazić burtę na otarcie i mocne zabrudzenie. Duże odbijacze gwarantują optymalny dystans i – co ważne – po wyjściu ze śluzy mogą zostać zawieszone np. za rufą, po czym ponownie użyte w kolejnej śluzie, bez potrzeby usuwania brudu. Przywrócenie czystości może się więc odbyć po rejsie lub po ostatnim śluzowaniu.
  • Podobnie jak z odbijaczami, powinniśmy przygotować specjalną cumę, o długości minimum 10 metrów, najlepiej czarną. Szczególnie w warunkach śluzowania w górę, gdy musimy użyć mokrego i brudnego polera w ścianie śluzy przy dolnej wodzie, nie ma sensu używać naszych najczęściej czystych i kolorowych cum. Po kilkukrotnym śluzowaniu, środkowa część cumy jest mocno zabrudzona, dlatego też warto posługiwać się specjalnymi rękawicami, chroniąc przed brudem ręce.
  • Miejmy przy sobie drobny bilon. Śluza w godzinach 7:00 – 16:00 kosztuje 7,24 zł, później 14,48 zł. Dużym ułatwieniem dla obsługi śluzy jest precyzyjnie wyliczona kwota, oszczędzi to czas zarówno im jak i nam samym, pozwalając na jej opuszczenie nawet w ciągu 10 minut.

Jako ciekawostkę przedstawiam efekt papierowej roboty, jaka powstaje podczas przepraw śluzowych. Operatorzy są zobowiązani do wypisywania kwitów, w naszym przypadku zebrana została kolekcja 16 egzemplarzy, której część pochodzącą z pierwszego etapu podróży poniżej przedstawiam.

fot.6. kolekcja kwitów za śluzowanie
fot.6. kolekcja kwitów za śluzowanie

Na koniec niniejszej relacji proponuję obejrzenie naszego krótkiego filmu z odbytego rejsu:

____________________________________________

9. Wspólne pasje?

Miło jest dzielić wspólne pasje z … przyjacielem. No dobra, uczciwiej będzie jak od razu się przyznam, że tu chodzi o moją żonę – to z pewnością zabrzmi bardziej wiarygodnie. Z drugiej strony, jak można nie użyć słowa „przyjaciel”, jeśli po 40 wspólnych latach jesteśmy ciągle razem, śpimy, gotujemy, popijamy, sprzątamy, wspólne książki, gazety, znajomi, wakacje  – wszystko razem. Kiedyś mi się wyrwało, nie bez ironii, że mam spieprzone dzieciństwo, bo jak głęboko sięgam pamięcią, zawsze ona była obok. Żadnej intymności!
Ale do rzeczy, bo zmierzam do najnowszej mojej pasji, która dojrzewa z tygodnia na tydzień, czasami wręcz eksploduje, zwłaszcza teraz, gdy do zimy coraz bliżej i już całkiem niedługo trzeba będzie wyciągać łódkę z wody. A zatem wszystko jest już jasne, bo chodzi o nią… łódkę oczywiście, będącą w kłopotliwej – zwłaszcza dla mnie – relacji z moją „drugą połową”. Te dwie przysłowiowe połówki pomarańczy, bedące symbolem naszej nieustającej jednomyślności i spójności, mają obecnie nędzne zastosowanie, przez wzgląd na brak jedności w umiłowaniu pływania naszym „weekendem”. Ani wczoraj na Warcie, ani dzisiaj na Odrze nie jest dobrze, nie mam też wielkich złudzeń, że jutro na Dunaju, Renie czy Rodanie będzie lepiej. Bo zawsze jest jakieś uzasadnienie: nudno, monotonnie, na Warcie mało wody, szorujemy tam po dnie, Odra – przecież niemal wszędzie są te cholerne śluzy, nie dość, że kapiące i brudne, to jeszcze niebezpieczne.
-Co widzisz w tym przyjemnego? Nie ma do kogo gęby otworzyć, brzegi podobne wszędzie, brak przystani, przeważnie brud, śmieci, chamstwo…I to ma być naszą wspólną pasją?
Dwa różne światy, Mars i Wenus, skrajne oceny. Mój entuzjazm spleciony z jej niechęcią. Żadnych szans na oswojenie, a polubienie to … bajka z kosmosu. Istny koszmar! Jak tu żyć, panie premierze? Co zrobić? Jest na to jakiś lek? Terapia? Znikąd mądrych odpowiedzi, więc stosując się do popularnego, wojskowego hasła: „masz głowę i ch… „ zaczynam kombinować sam.

Wyczekałem więc, z pełną powagą i systematyką, najpierw na piękną pogodę. OK, prognozy pokazują, że ma być stabilnie przez kilka najbliższych dni. Teraz czas na wykreowanie miłego nastroju, zwracając delikatnie i nieśmiało uwagę na poukładanie wszystkich zaplanowanych wcześniej spraw. Żadnych zaniedbań, nawet w ogrodzie, gdzie trawa wykoszona, ścieżki „obrobione”, chwasty usunięte, odpady w kompoście. Sobotnie zakupy rozlokowane w lodówkach, gacie i skarpety poukładane w szufladach, wyprasowane koszule na wieszakach, w porządku kolorystycznym, od bieli po te najciemniejsze, od lewa do prawa. Biurko bes zbędnych klamotów, kurz na parapecie starty, perfekcja. Wszystko cacy, do najdrobniejszego detalu. Wietrzyk nie za duży, ciepełko, ale nie upał, odgapiam od kota odpowiednie ułożenie grzbietu, kiedy prosi o miseczkę mleka.
Program w pełni udany, bo moja Olusia w nagrodę proponuje rejs!!! Chwilo trwaj, dla pewności szczypię się w ucho, boli, a więc jest dobrze!
Jadąc do oławskiego portu pilnuję odpowiedniej prędkości, nie przekraczam przepisowej pięćdziesiątki we wioskach, poza nimi najwyżej siedemdziesiąt. Spokojnie, bez najmniejszego ryzyka na wpadkę, najmniejszego spięcia, iskrzenia. Dojeżdżamy wreszcie do łódki, cały czas miło, bogowie czuwają, widocznie są mi przychylni. Oby jak najdłużej.
Wymyśliłem przyjemniutką trasę rejsu, najpierw parę kilometrów w górę leniwie płynącej Odry, prosto do Lipek. Tutaj miły akcent – podpływa do nas znajoma motorówka. To nasz syn ze swoją małżonką. Zaplanowali towarzyszenie nam do pierwszej śluzy, mają być świadkami zakumplowania się mamy z żeglugą! Bardzo miły gest solidarności z ich strony.

odwiedziny Magdy i Maćka
odwiedziny Magdy i Maćka

Milutka i niewymagająca śluza w Lipkach, potem droga do Brzegu, też malownicza, bez jakichkolwiek utrudnień. Dalej kanał prowadzący do śluzy w Brzegu. Spotykamy tam Kapitana Podgórskiego prowadzącego galar z turystami. Machamy sobie przyjaźnie, wymieniamy pozdrowienia.

Kap. Podgórski za sterem galara z turystami
Kap. Podgórski za sterem galara z turystami

Optymistycznie, gładziutko, cały czas miodzio. Wrota śluzy otwarte, to zaproszenie dla nas, proszących wcześniej przez telefon o przeprawę w górę Odry.

otwarte wrota Śluzy Brzeg
otwarte wrota Śluzy Brzeg

I tu zaczynają się nieoczekiwane schody. Inicjatorem zmiany sytuacji jest nagle wzmagający się wiatr, niezauważony przeze mnie wcześniej. Wchodzimy do śluzy z małą prędkością, planując podejście do upatrzonego polera, znajdującego się we wnęce ściany śluzy, bez jakiegokolwiek udziału mojej pasażerki, którą mam przekonać, że każda śluza jest miłym spacerkiem, bez najmniejszego wysiłku i niepokoju.
Będąc w optymalnej pozycji, wskakuję na pokład, z zamiarem złapania polera, przełożenia cumy i zatrzymaniu statku w miejscu. Nagły podmuch wiatru powoduje odejście jego dziobu od ściany, co uniemożliwia wykonanie zaplanowanego manewru. Łódka zaczyna się odwracać, nie bardzo wiem teraz co robić. Widząc obrót statku w lewo, wpadam na pomysł aby zawrócić o 180 stopni, więc wszystkie moje działania idą w tym kierunku. W przód, tył, przód, tył, kręcę kołem sterowym, próbując znaleźć najlepszą pozycję w naszej pułapce. Miny obserwujących nas z góry operatorów śluzy nie zdradzają najmniejszej ufności w kunszt szamotającego się między ścianami sternika, pewnie czekali na całkiem inne zakończenie tych manewrów, ale ostatecznie wszystko się powiodło. Długość naszego „weekenda” pozwolił na bezkolizyjny obrót, nie dotykamy żadnej ze ścian, wyprowadzając go ostatecznie poza śluzę.
Niestety, nastrój siadł. Głębiej, niż myślałem. Bo już przy wejściu do śluzy zaczyna się mała histeryjka.
-Wracajmy, wiatr za duży, mam w d… takie pływanie, nie damy rady, rozbijemy się, szkoda łódki…
Moja rycerskość tamuje jakąkolwiek percepcję, współczucie, więc idę w trupa, musimy to przejść, nie ma frajerów!
Wpływamy zatem do śluzy  po raz drugi. Powoli, z wielką uwagą, mając ten sam cel. Niestety! Znowu cholerny podmuch i … ten sam błąd! Odpadamy od ściany, zanim sięgam do tego przeklętego polera. Staram się manewrować łódką, do przodu, w tył, aby tylko podpłynąć do prawej ściany. Wiatr robi swoje, więc angażuję przerażoną Olkę, która ma chwycić bosak i nie dopuścić do walnięcia lewej burty w ścianę śluzy. Horror! W tym czasie staram się zmienić pozycję statku, idę w górę śluzy, wiatr nie odpuszcza, spycha nas w lewą stronę. Przerażenie Olki coraz większe, walczy dzielnie, ale mimika złowieszcza, syk wydobywający się z zaciśniętych ust gasi skutecznie moje nadzieje na akceptację tej formy rekreacji. Walka z żywiołem sprawia, że nasze działania stają się wreszcie skuteczne. Dopływamy wreszcie do prawej ściany, łapię ten cholerny poler, jest mój!
Dalszy ciąg zdarzeń mniej nerwowy. Zapanował względny spokój, widzimy ruch wody wpuszczanej do śluzy, idziemy coraz wyżej, nasz statek przy ścianie, panujemy nad tym, kontrolujemy sytuację w stu procentach. Używam liczby mnogiej, bo resztę czynności już solidarnie dzielimy, bez żadnego przymusu. Ja pilnuję odbijaczy, chronię burty, Ola trzyma koniec cumy, wybiera ją systematycznie, aby bezpiecznie – powtarzając za Perfektem – „trzymać się ściany”. Osiągając już prawie najwyższy poziom wody, wdaję się w miłą rozmowę z jednym ze świadków naszej walki, czując jego ogromną empatię. On też widząc nastrój Olki, próbuje rozładować napiętą sytuację. Cel nie zostaje jednak osiągnięty, złość pomieszana ze stresem i strach o dalszy ciąg bardzo źle rozpoczętego rejsu nie ustępuje. Co my tu kurna robimy?! A miało być przyjemnie!

Reszta naszej wyprawy jest żałosną próbą przywrócenia przyjemnej atmosfery, bez wiekszych szans na sukces końcowy. Pomimo braku kolejnych niespodzianek, płyniemy jeszcze chwilę w górę Odry.

już poza Śluzą Brzeg
już poza Śluzą Brzeg

Ale los nie chce sprzyjać. Wiatr się wzmaga, na wschodzie czarne chmury, obawiam się kolejnego zagrożenia. Jest szansa, że możemy być zaskoczeni przez … burzę. A to z pewnością nie należy do ulubionych zjawisk Olki, jest wręcz odwrotnie, ona nie znosi burz, bojąc się ich panicznie!
Zawracamy po kilkunastu minutach, ponownie znajdując się w pechowej śluzie. Tym razem wpływamy na wysoką wodę, mili panowie z obsługi deklarują pełną solidarność z początkującym i speszonym sternikiem, pomagają obłożenie polera, więc sytuacja staje się całkowicie bezpieczna. Spotykamy tu również niedawno poznanego w Tawernie Kapitańskiej znajomego, krótka wymiana zdań daje cień szansy na rozchmurzenie atmosfery „załogi” naszego statku. Wprawdzie dąs jest ciągle obecny, ale syk coraz cichszy. Słabnie na szczęście.

Dalszy ciąg rejsu upływa w spokoju, śluza Lipki już bez sensacji, wracamy do portu, wiatr coraz mniejszy, chmury zostają w bezpiecznej odległości, nie wieszcząc najmniejszego zagrożenia. Wreszcie koniec, cumujemy statek i idziemy do portowej Tawerny rozładować napięcie. Obecność jej właścicieli przywraca spokój, zwłaszcza poprzez płynną i chłodną zawartość szklanych karafek, które co jakiś czas lądują na stole. Chrupiąc „wolno dojrzewajacą wołowinę” podaną z grilowanymi warzywami, pozbywamy się resztek złych emocji. Udaje nam się nawet wymienić wzajemne przyjazne spojrzenia, z nadzieją zapomnienia o niedawnym stresie. Wyjmuję więc ukrytą broń, pragnąc wykorzystać ostatni nabój – a jest nim moja opowieść o rejsie, nieco podkoloryzowana, z odrobiną zmodyfikowanych ironią i żartem scen. Metoda działa, wszyscy ryczymy ze śmiechu, najgłośniej Olka. To chyba najlepszy epilog nie całkiem udanej próby zaprzyjaźnienia Olki z moją ukochaną żeglugą po odrzańskich śluzach. Dalszy ciąg niewątpliwie nastąpi, bo przecież mam (na razie ja sam, mając nadzieję na wspólnotę) zaplanowane rejsy po Warcie, Noteci, Bugu, Wiśle, Narwi, Pisie i Mazurach. Z drugiej strony Zalew Szczeciński, Kamieński, pas wybrzeża Bałtyku, Zalew Wiślany, Elbląg, Iława, Ostróda. To plan na najbliższe 3-4 lata… Na rejsy po zachodniej granicy Polski przyjdzie jeszcze czas, na razie musimy zdobyć mnóstwo umiejętności, doświadczyć niejednego, na dobre i na złe. Oby z jak najmniejszą dozą złośliwości, nietolerancji i niechęci. I nad tym już od dziś pracuję. Rozpocznę od zaraz, skupiając się nad obserwacją naszej głodnej kotki, jej proszących oczu i wygiętego grzbietu.

_________________________________________________________

8. Zapis rejsu Oława – Ostrów Tumski – Oława – 30 sierpnia 2015 r.

Rozmawiając z wieloma osobami, które podobnie jak ja, rozpoczynają zbieranie doświadczeń w zakresie organizowania pierwszych swoich rejsów po Odrze, trafiam na przypadki niezbyt  wystarczającej wiedzy lub braku źródeł do opracowania planu dłuższego rejsu, uwzględniającego przeprawę przez śluzy, różnice pomiędzy efektywnością płynięcia w górę rzeki lub w dół, itp. Czasami również zderzam się z przypadkami niepełnej wyobraźni. Z tego powodu, na podstawie naszych pierwszych doświadczeń, pragnę podzielić się metodą, która sprawdziła się już dwukrotnie. Stworzyliśmy ją, pragnę podkreślić – jako absolutni amatorzy i nowicjusze, planując nasze dwa pierwsze rejsy: z Mariny Oława (w której rezydujemy) do Rędzina oraz niedawny rejs do Ostrowa Tumskiego. Podstawą naszego planu była dość precyzyjna mapa drogi wodnej począwszy od Gliwic, poprzez kanał Gliwicki do Kędzierzyna-Koźla, dalej rzekę Odrę do jej odcinka kończącego się w Urazie. Zawarte w niej informacje, wraz z tymi, które dotyczą poszczególnych śluz (m.in. Wikipedia, strony RZGW), uzupełnione prawie dwumiesięczną praktyką żegowania pomiędzy Brzegiem a Ratowicami, pozwoliły nam na opracowanie metody precyzyjnego planowania poszczególnych etapów podróży, z uwzględnieniem prędkości, czasu przepraw śluzowych, ilości potrzebnego paliwa wraz z możliwością określenia przybliżonego preliminarza kosztów planowanego przedsięwzięcia. Te wszystkie parametry zestawiliśmy z możliwościami naszej jednostki, co już dwukrotnie mogliśmy zweryfikować w praktyce.

Mam nadzieję, że zaprezentowana poniżej metoda jest dość czytelna i może posłużyć wszystkim tym, którzy planując swoje pierwsze i dalsze wodne wyprawy, nie ograniczą się do „spontana”, mogącego się okazać dość ryzykowną zabawą (przymusowy postój lub powrót w ciemnościach, brak paliwa, jedzenia lub wody, itp.).

rejs Oława - Ostrów Tumski

Zaprezentowane w powyższej tabeli dane uwzględniają rzeczywiste parametry rejsu, już po jego realizacji. Weryfikacja wcześniej stworzonego planu nie wykazała znacznych błędów, jednakże uznaliśmy, że największą niewiadomą jest ten fragment planu, który dotyczy przeprawy przez śluzy. Pewnie nie jest to odkrycie Ameryki i może narazić nas na śmieszność w oczach zawodowców, nie mniej zawsze trzeba przewidzieć utrudnienia, aby w porę wylądować w miejscu docelowym. Konkretnym przykładem może być sytuacja w której znaleźliśmy się w opatowickiej śluzie. Rozpoczęcie powrotu z Wrocławia zaplanowaliśmy na godzinę 13:00, w związku z tym próbowaliśmy ustalić śluzowanie w górę na 13:30. Operator śluzy uznał, że jest to raczej niemożliwe i zaproponował nam godzinę 14:30. Jaki był powód tego przesunięcia? Wspólna i zapewne uciążliwa dla operatorów obsada 2 sąsiadujących ze sobą śluz, w Bartoszowicach i Opatowicach. Nie drążyłem tego tematu, czy jest to stała praktyka czy skutek wyjątkowości niedzieli, gdzie obsada śluz jest zredukowana. Moim zdaniem, ruch jednostek rekreacyjnych w niedzielę był bardziej intensywny niż w dni powszednie, bo przecież zawodowców już prawie nie widać, a statki białej floty nie kursują regularnie w górę Odry, w kierunku Oławy. Pływając na Odrze od początku lipca, tylko raz widziałem jednostkę pasażerską “OŁAWA”, co uznałem jako niezwykły wyjątek. Nie szukam tu problemu, ograniczając się jedynie do podania konkretnego przykładu czasowej obsuwy.
Zwrócę uwagę na jeszcze jeden szczegół. Otóż prawie niezauważalne są różnice prędkości pomiędzy jazdą w dół i górę. Być może wynika to z tego, że Odra jest regulowana i nurt nie jest szczególnie wartki. Nasza jednostka wyposażona w 40-konny silnik stacjonarny (Lombardini diesel), przy jeździe w dół, pracując na poziomie 2.200 obrotów utrzymywała średnią prędkość 11 km/h. Zaś w górę rzeki przy podobnych obrotach prędkość była tylko o 1 km/h mniejsza, to tyle co nic, biorąc pod uwagę dość krótkie odcinki pomiędzy śluzami (najdłuższy 12 km pomiędzy Ratowicami a Oławą).

Reasumując pragnę stwierdzić, że nie zadałem sobie absolutnie żadnego trudu, aby zapoznać się z literaturą fachową, z którą zapewne mieli do czynienia słuchacze szkół żeglugowych, ucząc się planowania rejsów. Jednakże moje doświadczenie życiowe, intuicja i wyobraźnia pozwoliły na wypracowanie całkiem przydatnej metody, której stosowanie gorąco polecam.

__________________________________________________________________________

7. Rewanż?

Cofnijmy się o 29 lat. Do pogodnej niedzieli, w połowie sierpnia 1986 roku. Wpadłem na pomysł, by wraz z moim synkiem, wówczas 6-letnim Maciusiem, udać się na wycieczkę rowerową, której celem było przejechanie 22 mostów w centrum Wrocławia. Wyszykowaliśmy nasze rowery, nowy BMX Maćka oraz mojego wysłużonego „flaminga”, żółtego składaka, dzięki któremu udało mi się rozwiązywać wiele problemów komunikacyjnych, zanim stałem się szczęśliwym posiadaczem pierwszego malucha.
Rozpoczęliśmy od domu, z ulicy Norwida, skąd do południowej części miasta przejechaliśmy najpierw Most Szczytnicki, potem Zwierzyniecki, następnie Most Swojczycki, kierując się dalej wzdłuż kanałów Odry, prosto na Mosty Jagiellońskie. Stamtąd dojechaliśmy do centrum miasta, konsekwentnie zaliczając kolejne cele. Nie śpiesząc się, odpoczywając przy każdej okazji, opróżniając systematycznie smakowite kanapki i napoje przygotowane przez Olę (moją żonę i mamę Maćka), zrealizowaliśmy w 100 procentach nasz projekt, z czego byliśmy obaj bardzo dumni i zarazem mocno zmęczeni, zasypiając niemal na stojąco. Dużo czasu traciliśmy na oglądanie przepływających barek, najwięcej zaś podczas śluzowania, zwłaszcza w Śluzie Zacisze. Cóż tam był za ruch! Podobnie w Śluzie Szczytniki, tyle że z udziałem statków białej floty. Rusałka? Chyba tak nazywał się jeden ze statków, z którym spotkaliśmy się w tym dniu dwa razy, najpierw w kanale Odry na wysokości II LO, potem gdzieś pomiędzy mostami: Grunwaldzkim i Pokoju.

Dziś, po latach doczekałem się rewanżu. Parę dni temu Maciek zaprosił mnie na podobną wycieczkę, tyle że dla odmiany zaplanował pokonanie mostów „od dołu”. Chętnie się na to zgodziłem, gdyż od dawna zamierzałem popływać po Odrze, zwłaszcza w obrębie samego miasta, co jednak w obecnej chwili jest nieco utrudnione wobec trwających prac przy modernizacji niektórych jej odcinków.
Mieliśmy do wyboru dwie jednostki: Weekend 820 – 8-metrowy jacht motorowy z 40-konnym silnikiem stacjonarnym oraz o połowę krótszą łódź motorową Odeon, z benzynowym silnikiem zaburtowym o podobnej mocy. Ponieważ plan przewidywał pokonanie sporego dystansu, pomiędzy Oławą a Rędzinem, wybraliśmy wersję „szybką”, decydując się na Odeona. Plan przewidywał pokonanie 6 śluz, tylko w jedną stronę rzeki i dystansu około 45 km. Powrót miał nastąpić w tym samym dniu, gdyż dystans i ilość śluz podwojone naszym powrotem wymagały dużo większych prędkości, czego nie oferował nam poczciwy, spacerowy Weekend.

fot.1 - Odeon
fot.1 – Odeon

Rozpoczęliśmy o 10 rano, udając się wprost z naszej Mariny Oława do Śluzy Oława II ( 215 km Odry). Sprawna przeprawa przez śluzę otworzyła przed nami przepiękny, 12-kilometrowy odcinek Odry, prowadzący nas wprost do Śluzy Ratowice (228 km). Zgłaszając telefonicznie zamiar jej pokonania, ujrzeliśmy z dala otwarte wrota, mijając z prawej strony okazałe wieże Jazu Ratowice. Opuszczenie naszej motorówki do dolnego poziomu rzeki odbyło się błyskawicznie, cała operacja trwała niespełna 10 minut. Ruszyliśmy w dalszą drogę, mając po lewej stronie wieżę widokową nieopodal Kotowic, by za chwilę znaleźć się w zmodernizowanej Śluzie Janowice (233 km).

fot.2 - Śluza Janowice
fot.2 – Śluza Janowice

Ta z kolei, z nowymi potrójnymi wrotami i gładkimi ścianami, sprawiła wrażenie, że operacja śluzowania była dużo przyjemniejsza i łatwiejsza, niż w dwóch poprzednich obiektach. Dalsza droga wiodła do Bartoszowic., pod kilkoma starymi i żelaznami mostami łączącymi brzegi kanału Odry w okolicach Gajkowa, Kamieńca i Łan. Wreszcie przepłynęliśmy pod nową przeprawą drogową pomiędzy Siechnicą a Wojnowem (obwodnica wschodnia Wrocławia), po czym znaleźliśmy się na rozwidleniu szlaków wodnych: w lewo do Śluzy Opatowice, w prawo zaś do Śluzy Bartoszowice (245 km), będącej naszym kolejnym celem. Tu mały zawód, związany trochę z „powrotem do przeszłości”. Nie najlepiej wyglądające urządzenia śluzy, poniszczone polery w ścianach śluzy i niezbyt szczelne wrota górne diametralnie zmieniły nasz nastrój, zwłaszcza po miłych doświadczeniach sprzed kilkunastu minut. Pomimo tego udało nam się opuścić śluzę bez przykrych niespodzianek, by ponownie znaleźć się na szlaku wodnym, tym razem w okolicach Sępolna, Stadionu Olimpijskiego i Zacisza. W połowie kanału zobaczyliśmy nowo budowane osiedle Olimpia Port, z pięknymi pomostami, niestety przez nikogo nie używanymi. Wcześniej, na prawym brzegu dwie zespolone barki i jakaś większa jednostka przycumowane do brzegu. Wygląda to na przygotowywaną przystań, widoczne są też logotypy wrocławskiego dewelopera – firmy Archicom. Czyżby firma ta tworzyła nowe miejsce dla wodniaków?

fot.3 - nowa przystań Archicomu?
fot.3 – nowa przystań Archicomu?

Przepływamy pod Mostem Chrobrego, mijając popularną spirytusownię i pomost vis a vis restauracji Bractwo Krakusa. Za chwilę kolejne zabudowania przemysłowe i na końcu tego odcinka kanału, na prawym jego brzegu basen dawnej stoczni rzecznej i Śluza Zacisze (5 km kanału nawigacyjno-żeglugowego). Tu też czuć przemijanie czasu, widzimy ściany śluzy przeorane setkami burt barek i pchaczy, podziwianych przez nas w trakcie poprzedniej, rowerowej eskapady. Dzisiaj jesteśmy sami, żadnej kolejki, żadnej konkurencji, żadnych współuczestników pływania, przynajmniej do tego miejsca. Pustka i …my.

Sprawne śluzowanie staje się normą, pomimo niedużych gabarytów naszej jednostki, podatnej na falowanie i wirowanie wody. Opuszczanie łódki odbywa się w spokoju, pilnujemy aby nie oddalać się zbytnio od ścian śluzy, ani też nie obijać się o nie. Asekurujemy się cumą i malutkim bosakiem, to wystarcza do zachowania pełnego bezpieczeństwa. Żadnej większej komplikacji! Po kilkunastu minutach płyniemy dalej, prosto pod Mosty Warszawskie, wiadukt kolejowy i mosty: Trzebnicki i Osobowicki. Na górze tworzące się korki, zaś na dole sielski spokój, liczne ptaki wodne: czaple, łabędzie i wszędzie obecne mewy. Na brzegach plażujący ludzie, wędkarze, spacerowicze. Po lewej stronie świadectwo przemysłu browarniczego, zabudowania magazynów i starych spichlerzy, po prawej stare budynki Karłowic i wysokie domy Różanki. Znamy to wszystko z perspektywy auta, bo w końcu setki razy przemierzamy wrocławskie ulice i mosty, teraz mamy nowe doświadczenie, pierwszy raz widząc tę część miasta, z perspektywy Odry. Ogromne wrażenie i radość z poczucia wolności, jaką nam daje całkiem pusta rzeka.
Kolej na Śluzę Różanka (9 km kanału), niedawno wyremontowaną, ze ścianami wyłożonymi cegłą. Kilka tygodni temu w portalu żeglugi śródlądowej (http://www.zegluga.wroclaw.pl/news.php?readmore=2099)
przeczytałem kilka krytycznych ocen na temat jakości przeprowadzonych tam prac. Zgadzam się z nimi w pełni, tymbardziej widząc niezbyt racjonalne rozmieszczenie polerów we wnękach ścian śluzy. Nie są one rozmieszczone liniowo w układzie pionowym, w związku z czym na mniejszej jednostce pozostaje tylko jeden sposób – trzymanie drabinki podczas zjazdu łódki w dół. Ci, którzy już tam byli wiedzą o co chodzi, nowicjuszy przestrzegam zawczasu. Może inaczej to wygląda na barkach i większych jednostkach. Pamiętać jednak należy, że ze śluz korzystać powinni inni użytkownicy, używając mniejszych, rekreacyjnych jednostek. Wspomnę jeszcze o ścianach śluzy, gdzie brak jest śladów kunsztu murarskiego, cegły ułożone zostały przez badziewiarzy, nierówno, bez zachowania tzw. lica. Widoczne są spękania i ubytki, aż strach pomyśleć, co będzie za 10 lat.
Wypływamy teraz na szerokie wody Odry, mając przed sobą piękny Most Poznański, wcześniej po lewej stronie Port Miejski z wysoką hałdą węgla lub koksu
i liczne dźwigi portowe. Ciekawe, co teraz tam się dzieje wobec tej bardzo odczuwalnej pustki na Odrze? Co tam przeładowują, jakie towary składują?

fot.4 - port miejski
fot.4 – port miejski

Docieramy do Mostu Milenijnego, mijając po prawej stronie Osobowice, na końcu widząc dawny Dom Marynarza, obecnie piękną i nowoczesną drukarnię KEA. Dalej widoczny jest poligon wojskowy z pływającymi jednostkami do rzecznych przepraw oraz szkolących się żołnierzy …uwaga, obu płci! To znak nowych czasów w naszej armii.
Mijamy obszerny i pusty basen stanowiący zimowisko barek, po lewej stronie zatoka z przystanią Fundacji Hobbit (to wiemy z mapy) ze stromymi murowanymi ścianami i w oddali wyłania się Most Rędziński, ze swoimi wysoko uniesionymi białymi „skrzydłami”, niczym Anioł-Stróż strzegący celu naszego rejsu – Śluzę i Jaz Rędziński (261 km). Imponujący widok, sprawiający wielokrotnie większe wrażenie niż z perspektywy samej obwodnicy S8.

fot.5 - cel naszej wyprawy - Most Rędziński
fot.5 – cel naszej wyprawy – Most Rędziński

Docieramy w pobliże remontowanej śluzy po prawej stronie awanportu górnego, na której krzątają się robotnicy. Jest godzina 14, pora opróżnić kolejny plecaczek z kanapkami, również przygotowanymi przez troskliwą mamę Maćka. Jak widać historia się powtarza, z zachowaniem tych samych stereotypów, co przed laty. Czas na zatankowanie zbiornika z paliwem. Niestety z kanistra, bo stacji paliwowych na Odrze brak. Uważamy bardzo, żeby ani jedna kropelka nie dostała się do rzeki.

Droga powrotna musi być ta sama, gdyż osiągnięcie Odry Górnej i śluzy Mieszczańskiej od strony Osobowic jest dziś nierealne. Trwa remont tej części Wrocławskiego Węzła Wodnego, dając już (podobno) w niedalekiej perspektywie dużo więcej możliwości żeglowania. Wtedy będziemy mogli planować dużo bardziej malownicze trasy, wiodące do ścisłego centrum miasta. Wprawdzie jest to dostępne teraz, lecz tylko od strony Opatowic, jednak dziś, kierując się koniecznością powrotu do Oławy, musimy płynąć przetartym już przez nas do południa szlakiem.
Tu czeka nas parę niespodzianek. Pierwsza nieopodal, tuż przed Śluzą Różanka. Widzimy, jak wypływa z niej wrocławska jednostka pasażerska „
ARKA.

fot.6 - Arka za Śluzą Różanka
fot.6 – Arka za Śluzą Różanka

Spotkanie z tym uroczym stateczkiem sprawia nam ogromną radość, przerywając naszą wodniacką samotność. Miły nastrój kończy się jednak po wpłynięciu do śluzy. Okazało się, że niespodziewanie puszczono na nas dość gwałtownie wielką wodę, sprawiając poczucie wpłynięcia wprost pod Niagarę.

fot.7 - kipiel w Różance, prawie Niagara
fot.7 – kipiel w Różance, prawie Niagara

Maciek próbował to tłumaczyć technicznymi przyczynami tkwiącymi w niestandardowym rozwiązaniu górnych wrót śluzy, podnoszonych teraz do góry. Stąd według niego ogromna masa wody szybko wypełniająca komorę śluzy, spowodowała tę kipiel. Ja mam na to inną teorię: młodzi operatorzy rozpoczynający przed chwilą popołudniową zmianę testowali naszą cierpliwość i umiejętności, mając przy tym ogromną frajdę. My się zabawiamy, a oni ciężko pracują – gdzie tu sprawiedliwość? Trzeba to skompensować! Dla jaj. Udaje się, bo mamy pełne portki strachu o łódkę i jej burty, gdyż niezwykle trudno było ją utrzymać w miejscu.
To nie powinno się zdarzyć, a jednak czuliśmy wielkie zagrożenie. Wszyscy pamiętamy – pomimo upływu czasu – tragiczny wypadek w centrum miasta, podczas śluzowania grupy kajakarzy. Czy nikt nie wyciąga wniosków?

Kolejna i ostatnia niespodzianka spotkała nas w dolnym awanporcie Śluzy Bartoszowice, z której wyłonił się bardzo długi zestaw: pchacz i dwie barki załadowane piachem ze zbiornika w Czernicy. Mijanka z tym zestawem była kolejną i ostatnią w tym rejsie okazją do wymiany uprzejmości z zawodowcami.

fot.8 - spotkany zestaw po wyjściu ze Śluzy Bartoszowice
fot.8 – spotkany zestaw po wyjściu ze Śluzy Bartoszowice

To niezwykle rzadka okazja, dowodząca, że Odra jest rzeką w pełni żeglowną, nawet w czasie tej dotkliwej dla wszystkich suszy. Czytamy i słyszymy komunikaty o rekordowo niskich stanach wody w Wiśle, Warcie, na Bugu, w dolnym biegu Odry. Tu zaś sytuacja jest normalna, aż trudno w to uwierzyć.
Do Mariny w Oławie docieramy po godzinie 18, ciesząc się z podjętej decyzji o nie rozszerzaniu zakresu rejsu o śródmieście Wrocławia, co zabrałoby nam kolejne 2-3 godziny, o ile zdecydowalibyśmy się po Śluzie Bartoszowice skręcić w prawo, wprost do Śluzy Opatowice. Wówczas wrócilibyśmy po 21, czyli po 12 godzinach pływania.

Podsumujmy nasz rejs, nawiązując do wycieczki rowerowej, o której wspomniałem na początku mojej relacji. Przepłynęliśmy pod 17 mostami, przechodząc 6 śluz, oczywiście płynąc tylko w jedną stronę. Łącznie przepłynęliśmy 90 kilometrów. Zajęło nam to 10 godzin. Średni czas śluzowania wyniósł 13,5 min., tylko 2 razy czekaliśmy na zielone światło, obserwując opuszczenie śluz przez wspomniane jednostki.
Rewanż mojego syna Maćka okazał się znakomity. Dostarczył mnóstwo emocji i przyjemności. Dał nam wiele informacji przydatnych do planowania kolejnych wodnych podróży. Pokazał w pełnej odsłonie infrastrukturę przebytego odcinka rzeki, jej obiekty i ludzi z jej obsługi. Poza tym jedynym niechlubnym wyjątkiem operatorów Śluzy Różanka (II zmiana!), pozostali to wspaniali, odpowiedzialni pracownicy, podchodzący do swoich obowiązków z pełnym zaangażowaniem. Wszyscy spieszyli z pomocą, zawiadamiając operatorów kolejnych śluz o naszym przybyciu i skrupulatnie rozliczając resztę z otrzymanej zapłaty za śluzowanie,.
Tu jeszcze dodatkowy komentarz: stawka za śluzowanie wynosi obecnie 7,24 zł do godziny 16:00 i 14,48 zł po 16:00. To żywy dowód braku wyobraźni tych, którzy ją ustanowili. Czy nie prościej byłoby zaokrąglić opłatę do pełnych kwot 10 i 15 zł? Za każdym razem, widząc operatora spieszącego w naszym kierunku z puszką pełną drobniaków, mam wrażenie, że ta zabawa „w grosze” ma tylko jeden cel: wypełnienie czasu pracy tych ludzi wobec braku zajęć przy obsłudze niewielkiego albo wręcz zerowego ruchu na szlaku wodnym. Ani my – użytkownicy śluz, ani ich operatorzy nie mamy szans na przygotowanie tylu drobnych, aby zrealizować zapłatę przebywając dłuższy dystans z kilkoma śluzami. W tym przypadku i my i oni musimy mieć puszki wypełnione drobnym bilonem. A może warto wrócić do skarbonek z okresu dziecięcego? Może gdzieś jeszcze są? Wyobrażacie sobie obcokrajowców korzystających z naszych wód: Niemców, Czechów czy Holendrów dających operatorowi skrupulatnie odliczone drobne? Ja nie ogarniam tego tematu bez dreszczy. Panowie z odpowiedniego ministerstwa! Może czas się stuknąć w stwardniałą, biurokratyczną czaszkę i pomyśleć bardziej racjonalnie? Wszak są nowe czasy, czasy otwartości na myślenie!

fot.0 - kibic naszej rzecznej wyprawy
fot.0 – kibic naszej rzecznej wyprawy

PS. Dziękuję Ci Synku za tę podróż!!! Już teraz myślę o moim kolejnym rewanżu, masz może jakieś pomysły? Czas wartko płynie, obyśmy zdążyli!

___________________________________________________________

6. Marina Brzeg – 1 sierpnia 2015

Mam przyjemność zaprezentować bardzo uroczą “Marinę Brzeg”, w której dzisiaj zagościliśmy na parę chwil. Jest to ważne miejsce na naszej regionalnej mapie żeglugowej, gdyż startując z portu w Oławie, po zaledwie 8 kilometrach płynąc w górę Odry, zbliżamy się do najmniejszej i przez to najłatwiejszej do pokonania śluzy w Lipkach, aby po następnych 8 kilometrach dotrzeć do rozwidlenia dróg wodnych. Na lewo kierujemy się do kanału biegnącego wprost do śluzy w Brzegu, i to jest właściwy tor wodny w górnym kierunku rzeki, wiodący do Opola i dalej do Gliwic. Na prawo zaś, po przepłynięciu kilkuset metrów, dopływamy do królestwa Kapitana Andrzeja Podgórskiego „Apisa” – szefa Mariny Brzeg. I nie tylko, Mariny.

Kapitan Andrzej Podgórski
Kapitan Andrzej Podgórski przed budynkiem biura Mariny

Kapitan Podgórski jest również „kapitanem wirtualnego statku”, najważniejszego portalu i oficjalnego serwisu polskiej żeglugi śródlądowej: http://www.zegluga.wroclaw.pl. W tym miejscu gorąco polecam tę lekturę, gdyż zawiera ona liczne i bardzo interesujące informacje, artykuły, relacje z rejsów, sprawozdania z ważnych wydarzeń, spotkań, narad, itd. To istna skarbnica wiedzy o żegludze i jej pięknych stronach, ale również o problemach, z jakimi borykają się profesjonaliści, niestety już bardzo nieliczni w naszym kraju, wobec upadającej w ostatnich latach branży. Ci, którzy postanowili kontynuować swój zawód, przenieśli się na wody zagraniczne, najczęściej do Niemiec. Od jesieni ubiegłego roku śledzę niemal codziennie ten portal, traktując jego zawartość jak elementarz w mojej edukacji wodniackiej.

Od dłuższego czasu planowana wizyta w brzeskiej przystani była dla mnie o tyle ważna, że bardzo chciałem poznać Pana Andrzeja, porozmawiać z nim choć przez chwilę, przedstawić się jako adept wchodzący małymi krokami do tej wspaniałej społeczności.
I stało się, około 14:30 cumując nasz jacht do pomostu Mariny, udaliśmy się wraz z synem Maćkiem na spotkanie z jej Szefem. Na nasze szczęście był obecny w swojej przystani, więc nastąpił długo oczekiwany uścisk jego prawicy i miła, choć bardzo krótka rozmowa. Niestety, poza przyjemnymi tematami, potwierdziła zewsząd płynące do nas informacje, że żegluga w Polsce umiera, rzeki pustoszeją, urządzenia wodne zarastają krzakami i że mało kto dba o poprawę infrastruktury. Jedyne i warte podkreślenia są fakty rosnącej ilości przystani dla wodniaków, którzy poprzez rekreacyjne pływanie ożywiają nieco polskie rzeki. Przykładem takiego lokalnego działania jest urocza i bardzo kameralna Marina Brzeg, która powstała 7-8 lat temu, niedaleko centrum miasta i jego przepięknych zabytków. Niestety, nie są one zauważalne od strony rzeki, gdyż gęsto zadrzewione jej brzegi stanowią skuteczną barierę – a szkoda. Szczęśliwie widać tylko (bądź aż…) wierzchołki wież kościelnych i sam szczyt zamkowego dachu, co nieco uwiarygadnia fakt ich bliskiego sąsiedztwa. Gdyby tak wykarczować dziko rosnące drzewa i krzaki, odsłaniając wodnym turystom to, co piękne? Warto byłoby zgłosić taki wniosek włodarzom Brzegu, sugerując jednocześnie bardziej holistyczne podejście do promocji tego pięknego miasta.

Pomost Mariny Brzeg i nasz mały stateczek
Pomost Mariny Brzeg i nasz mały stateczek po lewej stronie

Po krótkiej wizycie w Marinie Brzeg i spotkaniu z jej Kapitanem, popłynęliśmy w dół rzeki, aby po chwili dokonując zwrotu na prawo, wejść do kanału prowadzącego do śluzy Brzeg. Gdzieś w połowie trasy, po prawej stronie naszego jachtu zobaczyliśmy zabudownia starego portu. Wysokie hale magazynowe, zarośnięty basen portowy – pustka, rdza, chaszcze, głęboka cisza.

stery i pusty port w Brzegu - widok z kanału
stery i pusty port w Brzegu – widok z kanału

W pobliżu zerwany most, nigdy nie odbudowany. Przygnębiające wrażenie, kolejny ślad ruiny pozostajacej po latach świetności, niestety dawno temu, w poprzednim stuleciu.

zerwany most
zerwany most

Na pokonanie kolejnego stopnia wodnego nie starczyło nam czasu, zawróciliśmy kilkadziesiąt metrów przed śluzą, oglądając z oddali kolejne zabudowania i instalacje, sąsiadujące ze śluzą, równie krzyczące swoją pustką, zdezelowaniem i zapomnieniem. Nie są to przyjemne widoki, a najgorsze jest to, że tak często rzucają się w oczy, niestety w wielu miejscach naszego kraju, niemal wszędzie.

Wracajmy jednak do naszego rejsu, aby na koniec poprawić atmosferę niniejszej relacji. Sobotnie popołudnie, słońce, lekki wiaterek. Po obu stronach leniwie płynącej rzeki widzimy wędkarzy i ich rodziny. Pikniki połączone ze śledzeniem spławików i drgających szczytówek. Grill, czasami wymiana zdań przedzielonych łykiem piwa, najczęściej o „braku brania”. Nie dziwimy się, wszak wczoraj wieczorem była pełnia księżyca. Pozdrawiamy siebie wzajemnie, jest miło. Dwukrotnie spotykamy jedną z galer Mariny Oława, z pasażerami na pokładzie.

galar z Mariny Oława - miłe spotkanie przy śluzie Lipki
galar z Mariny Oława – miłe spotkanie przy śluzie Lipki

Dobra pogoda, piękne pejzaże, ptaki wodne, sarny schodzące do wodopoju – oto uroki obcowania z wodą, wielka przyjemność, działająca jak narkotyk. Kolejne przejście śluzy Lipki, która po uprzednim zgłoszeniu telefonicznym zaprasza rozwartymi wrotami. Miła pani, najpierw pomagająca umieścić naszą cumę na polerze, potem wręczająca kwit za śluzowanie, w kwocie 7,24 zł.

dostawa kolejnego kwitu z śluzowanie
dostawa kolejnego kwitu za śluzowanie

I powrót do naszej Mariny. Tam czekający obiad w Tawernie Kapitańskiej, jak zwykle pyszny, tym razem Kotlet Bosmana. Arcydzieło Ani Strażyńskiej, o czym jeszcze z pewnością nie raz napiszę.

5. Rejs przyjaźni i niebiańska uczta – 11 lipca

Warto być na tym świecie, aby od czasu do czasu spotkać się w gronie ludzi, z którymi łączy nas:  przyjaźń trwająca od dziesiątek lat, wspólne wspomnienia z lat młodzieńczych, dorastania dzieci, pierwszych sukcesów zawodowych, radość z narodzin wnuków, pożegnania z odchodzącymi i wreszcie …zbliżające się emerytury. Zabiegamy o te spotkania, choć przeciwności jest zawsze wiele.

Sobota, 11 lipca była dniem, kiedy spotkaliśmy się w gronie takich właśnie przyjaciół, w Marinie Oława, z zamiarem spędzenia wspólnych chwil na naszym statku, wyznaczając sobie za cel dotarcie do Mariny w Brzegu.

Marina w Brzegu, nasz dzisiejszy cel rejsu
Marina w Brzegu, nasz dzisiejszy cel rejsu

Zarówno Gosia z Adamem, jak i Dzidka z Andrzejem byli już naszymi gośćmi na Warcie, gdzie wspólnie – pomimo niskiego stanu wody – udało nam się dotrzeć do Pyzdr, przy okazji bawiąc na szantach zorganizowanych w Marinie Pod Czarnym Bocianem, innym razem spłynąć w okolice Solca.

sympatyczny port w Pyzdrach
sympatyczny port w Pyzdrach

Ograniczony „niską wodą” zakres żeglugi na Warcie sprawił niedosyt, dlatego wizja spędzenia czasu na rzece dużo większej, niż piękna Warta zaostrzyła ich oczekiwania.

Rejs nasz rozpoczęliśmy tuż po południu, przy akompaniamencie przyjemnego wiaterku i słońca, które towarzyszyły nam do samego wieczora. Płynąc w kierunku śluzy LIPKI nie spotkaliśmy żadnej pływającej jednostki, widząc gdzie nie gdzie tylko wędkarzy, ich namioty i parasole przeciwsłoneczne. Po krótkim telefonie do obsługi śluzy z prośbą o jej przygotowanie, leniwie płynęliśmy w górę rzeki obserwując liczne ptactwo, najwięcej czapli.

niemal stała załoga jachtu jeszcze na Warcie
niemal stała załoga jachtu jeszcze na Warcie

Po przebyciu 8 km, wpłynęliśmy do przygotowanej dla nas śluzy, poddając się idącej w górę wodzie, chroniąc odbijaczami burty jachtu przed metalowymi ścianami. Po krótkiej i miłej rozmowie z jej operatorami, wymieniając wzajemne uwagi o zastoju żeglugowym i kompletnej pustce na wodzie, nawet podczas weekendowych dni, uiszczając opłatę (7,20 zł), opuściliśmy śluzę, kontynuując rejs w górę Odry.
Tutaj miłe zaskoczenie. Spotykamy wreszcie kilku kajakarzy, płynących w obu kierunkach tego odcinka rzeki, prawdopodobnie startując z Mariny Brzeg. Są też inne jednostki, w tym bardzo oryginalnie zadaszona łódź, na pozór przypominająca chatę wiejską, jak później dowiedzieliśmy się replika małego galara rzecznego, będąca atrakcją Mariny Brzeg.

oryginał na wodzie
oryginał na wodzie

Na 4 km od Brzegu spotkaliśmy parę kajakarzy, bardzo zmęczonych podróżą powrotną z Mariny Oława, do której wybrali się tego samego dnia, skąd powrót w górę rzeki okazał się bardzo forsowny. Podając im hol, podciągnęliśmy ich w kierunku Brzegu, dopływając do tamtejszej Mariny, oczywiście zachowując niewielką prędkość, zważając głównie na ich komfort i bezpieczeństwo.

nasz pełen wdzięczności "hol"
nasz pełen wdzięczności “hol”

Nie cumując do kei Mariny, po pożegnaniu z załogą kajaka, zawróciliśmy z myślą o drodze powrotnej, tak, aby mieć czas na drugi set naszego programu – zaplanowaną biesiadę u Ani w Tawernie Kapitańskiej.

Do portu dopłynęliśmy po 2 kolejnych godzinach leniwego pływania, starając się jak najbardziej wydłużyć czas pobytu na wodzie. Nasza podróż licząca ok. 32 km trwała łącznie 4 godziny, włącznie z 2-stronnym pokonaniem przyjaznej dla nas śluzy Lipki.
Około godziny 18:00, z pustymi żołądkami,  zajęliśmy miejsca przy stole pod parasolem, na tarasie Mariny, oczekując kulinarnych propozycji szefowej Tawerny, Pani Ani Strażyńskiej.
Ja wiem, że pobudzeni licznymi programami kulinarnymi w wykonaniu m.in. Gessler, Makłowicza, Oliviera i Sowy stajemy się wybitnymi znawcami, miłośnikami bądź krytykami wszystkich kuchni świata.  Ja takich ambicji nigdy nie miałem, zaś po pierwszych daniach, które dotarły na nasz stół, odczułem potrzebę podzielenia się tą zbiorową rozkoszą ze wszystkimi, którzy dotrą do niniejszej relacji.
Jadałem w wielu wspaniałych kuchniach, uważając włoską za najlepszą. Od dziś kuchnia Ani zajmuje pozycję bezwzględnego lidera, nie tylko zresztą w mojej klasyfikacji. Tak sądzą wszystkie osoby, z którymi miałem przyjemność zakosztować tawernianych kulinariów. Nie będę opisywać szczegółów, bo byłoby to jednoznaczne z uprzedzeniem czytelnika o epilogu czytanego dzieła. Zostawiam ten zaszczyt do osobistej oceny konsumentów, którzy nie powinni żałować czasu ani paliwa na dotarcie do Tawerny, nawet z odległych miejsc.

nasza kolacja "mnia mniam"
nasza kolacja “mnia mniam”

Aniu i Tomku, każdy kolejny nasz pobyt u Was, ale też w naszym obecnym porcie, jest dla nas i naszych przyjaciół wydarzeniem godnym głębokiej pamięci, za co Wam zawsze będziemy bardzo wdzięczni.

____________________________________________________________

4. WODOWANIE WEEKENDA I PIERWSZY REJS 2016

Ważny majowy dzień – nadszedł czas na wodowanie naszego „weekenda”. Dość długo zwlekaliśmyz tym przedsięwzięciem, głównie zniechęceni kiepską pogodą, zwłaszcza zimnem i brakiem słońca.

Łódka nasza wyjechała z hangaru już trzy tygodnie temu, została dokładnie wymyta, wysprzątana
i przewietrzona. Pozostawienie jej na zewnątrz miało na celu doładowanie akumulatorów bateriami słonecznymi zamontowanymi na dachu nadbudówki, na razie bez użycia prostownika, choć jego brak postanowiliśmy uzupełnić. Został zakupiony i doinstalowany do istniejącego już systemu solarnego, co pozwala nam obecnie na możliwość dodatkowego ładowania naszych baterii, jeśli tylko mamy w zanadrzu gniazdo 230 V. Kolejny, czekający nas zakup to najmniejszy, acz bardzo wydajny agregat prądotwórczy Hondy, którego użycie wzniesie komfort przebywających na pokładzie naszego statku na “najwyższy poziom”. Ciepła woda, światło, mikrowela, ekspres do kawy, itd. Wreszcie możliwość korzystania z komputera i urządzeń biurowych, aby z dala od szarej rzeczywistości móc kontrolować jej funkcjonowanie, jeśli oczywiście będzie to koniecznością.

Wymieniłem wszystkie płyny, podokręcałem po zimowych przestojach to, co trzeba było, wymieniłem kilka zużytych elementów na nowe, zainstalowałem dodatkowe listwy ledowe oświetlenia we wnętrzu statku, na koniec dokleiłem na jego burtach i ścianach nadbudówki nowe elementy grafiki z naszym logo i adresami e-mailowymi. Wszystkie te czynności zostały starannie zaplanowane i w kolejności zrealizowane, bez zbytniego pośpiechu, ale za to dość starannie.

IMAG2330

Fot.1. Zestaw gotowy do drogi wraz z asekuracją

Gotowi do drogi, wyruszyliśmy w sobotnie południe, w dniu 21 maja, wespół z synem Maćkiem i jego żoną Madzią, jadącymi drugim autem. Ich zadaniem była asekuracja w miejscach niezbyt bezpiecznych, tam gdzie wąsko, ruchliwie i nerwowo. Mieliśmy do przejechania odcinek pomiędzy naszym domem położonym w okolicy Twardogóry, a zaprzyjaźnionym portem w Ścinawie, nadodrzańską miejscowością graniczącą z Oławą. Dystans niewielki, bo około 60 kilometrów, prowadzący całkowicie lokalnymi drogami. Po drodze zatankowaliśmy ok. 200 litrów ropy, tak aby starczyło na kilka tygodni pływania.

w drodze

Fot. 2. W drodze do Mariny Oława

Po dotarciu na miejsce okazało się, że w samej Marinie Oława nie będziemy mogli skorzystać z tamtejszego slipu, gdyż trafiliśmy akurat na znacznie obniżony poziom wody. Postanowiliśmy zatem skorzystać z dzikiego slipu oddalonego od Mariny około jednego kilometra w górę Odry, na lewym jej brzegu. Już raz korzystaliśmy z tego miejsca ubiegłej jesieni, wyciągając nasz okręt na przyczepę, z bardzo udanym skutkiem. Dojazd do rzeki jest kłopotliwy ze względu na niewyobrażalne nierówności drogi gruntowej, już po zjeździe z drogi asfaltowej. Nasza jednostka ważąca 2 tony, na prawie tonowej przyczepie kiwała się w różne strony, niczym fregata na bardzo wzburzonej wodzie. Metr po metrze, z minimalną prędkością, pilnując właściwego toru jazdy, dowiozłem nasz bagaż do niewielkiej zatoczki, żeby po chwili ustawić przyczepę tyłem do rzeki, gotową do zjazdu w dół. Trzeba było jeszcze tylko uwolnić łódź z przyczepy, odpinając dwa pasy. Tu nastąpił bardzo miły akcent wodniackiej solidarności, gdyż usłyszeliśmy warkot silnika, po chwili widząc mknącą ku nam motorówkę Tomka Strażyńskiego, szefa Mariny, w asyście czterech swoich kolegów, gotowych do udzielenia nam pomocy. Dziękując za miłe deklaracje, zaproponowałem abyśmy mogli z Maćkiem przeprowadzić tę operację we dwójkę, aby przećwiczyć to na wypadek konieczności samodzielnego działania w przyszłości. Początkowo szło nieoczekiwanie gładko, Maciek wskoczył na pokład, włączył prąd, przygotowując silnik do uruchomienia. Ja zaś powoli zjeżdżałem przyczepą do wody, zanurzając jej koła w toni. Widząc, że rufa jest już swobodna, odczepiłem ostatni już pas spinający dziób statku z przyczepą, dając synowi sygnał gotowości do odpalenia motoru. Po jego starcie i próbie zepchnięcia dziobu i całkowitego uwolnienia łódki, okazało się, że końcówka dziobu utknęła na ostatniej rolce kilowej przyczepy, a właściwie jej metalowej, niestety solidnie odkształconej obudowie. Widocznie jej uszkodzenie nastąpiło podczas zeszłorocznego wciągania statku na przyczepę i uszło naszej uwadze. Tu sam nie dałem rady, więc poprosiłem Tomka i jednego z jego kumpli, aby pomogli mi uwolnić statek. Już pierwsza próba się powiodła, a Maciek dokończył dzieła dając „całą wstecz”, po czym wykręcił triumfalną rundę i skierował się w dół Odry, płynąc do swojego miejsca przeznaczenia. Podziękowałem kolegom za asystę, reszcie za miłe deklaracje, kibicowanie i fachowe podpowiedzi, przygotowałem przyczepę do odjazdu, pozwijałem pasy i również udałem się do Mariny. Teraz nastąpił czas doposażenia naszego jachtu w niezbędne klamoty przywiezione z hangaru: koła ratunkowe, bosaki, pozostałe cumy, naczynia, ręczniki, ścierki i środki czystości. Wszystko to poprzenosiłem z auta do łódki, umieszczając je na swoich miejscach. Nie zapomniałem o narzędziach i częściach zapasowych, których niespodziewany brak może nagle skomplikować lub nawet przerwać pływanie (m.in. pasek klinowy, wirnik pompy wodnej, itp.). Konieczne też było zatankowanie wody do zbiornika mieszczącego się w części dziobowej, co pozwoliło na wyrównanie obciążenia łódki, kompensując pełny bak z paliwem ciążący na rufie. Kończąc ten etap przygotowań, postanowiłem wypełnić ostatni już zaplanowany krok – uruchomiłem silnik i wczołgałem się do jego komory pod tylnym pokładem. To, co zobaczyłem wprawiło mnie w osłupienie. Komora była niemal całkowicie zalana! Po chwili zobaczyłem silny strumień wody walący wprost z zaworu odprowadzającego wodę chłodzącą silnik do zęzy. Wyskoczyłem na zewnątrz i wyłączyłem motor. Dopiero teraz zrozumiałem, co się stało. Nie zamknąłem tego cholernego zaworu, którym wypuściłem wodę z silnika tuż przed zimą, aby zapobiec jej zamarznięciu. Zapomniałem o tym na amen. Na dodatek pompa zenzowa ustawiona była w trybie „manual”, wobec czego woda gromadziła się w miarę upływającego czasu pracy silnika. Na szczęście Maciek przepłynął niewielki dystans dzielący nasz dziki slip z portem, a mogło być znacznie gorzej, gdybyśmy nie zaglądając do silnika zdecydowali się popłynąć w pierwszy rejs nieco dalej. Z pewnością doprowadzilibyśmy do podtopienia naszego statku, o ile nie gorzej! Wstyd się przyznać, ale popełniłem szkolny błąd, godny tylko nowicjusza. Błąd głęboko już od teraz zapisany w pamięci. Po zdiagnozowaniu przyczyny, przełączyłem pompę na tryb „automat” i dzięki niej pozbyłem się dość szybko wodnego balastu, z oczywistym postanowieniem, że w przyszłości trzeba wykonać wszystkie (!!!) odwrotne czynności do tych, które zabezpieczają statek przed mrozami. Tego dnia na pływanie nie starczyło już czasu, więc „pożeglowałem” z przyczepą w drogę powrotną do domu.

Z niecierpliwością doczekałem się niedzielnego poranka, kiedy wraz z Olką wyruszyliśmy do Mariny na spotkanie z grupą przyjaciół, którym zaproponowaliśmy inauguracyjny rejs w nowym sezonie 2016. Czekając na ich przyjazd poszliśmy przywitać się z gospodarzami Mariny i zarazem Tawerny Kapitańskiej – Anią i Tomkiem. Oboje bardzo zapracowani, znaleźli czas na krótką prezentację zmian przeprowadzonych w tym miłym miejscu. Dużo korzystniej wygląda obecnie Tawerna, mając zmodernizowane tarasy po obu stronach wejścia. Piękna, nowa drewniana podłoga, przeźroczysty dach leżący na elegancko wystruganych krokwiach, wiszące pod dachem donice z poziomkami i pomidorami, nowe, wygodne krzesła przy stolikach, piękne obrusy. Wszystko w bardzo dobrym guście.

IMAG2341

Fot.3. Tawerna Kapitańska z nowymi tarasami

Tuż przy parkingu, po lewej stronie Tawerny powstaje dodatkowa letnia kuchnia z barem. Już niedługo rozpocznie się serwowanie dań i napojów z tego miejsca. W planie jest też nowy sanitariat dedykowany użytkownikom Mariny: prysznic i WC. To ważne miejsce, szczególnie dla osób które zatrzymały się w Oławie, odbywając swój dłuższy rejs po Odrzańskiej Drodze Wodnej. Cały obiekt jest już monitorowany, wraz z pomostami i cumującymi przy nich jednostkach. To dodatkowe zabezpieczenie wspomagające ochronę portu. W kuchni Tawerny również zauważalne zmiany, przede wszystkim wzbogacone menu. Nowe kreacje Ani robią wrażenie, ale nie będę się o nich rozpisywać, pozostawiając niżej fotkę z jednym z zamówionym przez nas daniem – smakowitym i świeżutkim tatarem, przyozdobionym dodatkami podanymi na ostrygowych muszlach. Przepięknie wyglądająca kompozycja smaku i estetyki.

IMAG2331

Fot. 4. To trzeba po prostu spróbować!

Po wstępnej degustacji kilku innych propozycji kulinarnych i małym kufelku czeskiego Kozela, wypłynęliśmy
z naszego portu w bardzo dobrych humorach, aby nacieszyć się płynącą leniwie wodą, słonkiem i lekkim wietrzykiem, kierując się na południe w górę rzeki. Za sterami naszego okrętu zasiadł niedawny zdobywca patentu motorowodnego – Adam, manewrując sprawnie pomiędzy brzegami Odry oraz innymi jednostkami, które – podobnie jak nasza – zostały niedawno zwodowane w Marinie Oława. Na brzegach dziesiątki wędkarzy, co jakiś czas widzimy siedzące lub szybujące nisko nad wodą czaple oraz bacznie obserwujące nas dzikie kaczki. Odra przywitała nas całym swoim urokiem, sprawiając ogromną radość i nadzieję na udany sezon wodniacki.
Zawróciliśmy po godzinie, zbliżając się do śluzy w Lipkach. Stery przejął Andrzej, równie sprawny sternik, który zakończył nasz rejs, przybijając niemal artystycznie do naszego miejsca przy pomoście.
Z tak odpowiedzialną i sprawną załogą aż miło pływać!

IMAG2335

Fot.5. Sternik Adam

Wróciliśmy do Tawerny, aby uczcić premierowy rejs i miłe spotkanie. Popołudnie spędziliśmy
w miłym gronie, przy dźwiękach żywej muzyki w wykonaniu naszego znajomego – Pana Zbyszka, świetnego i utalentowanego muzyka. Jego akordeonowe popisy, świetny głos, dowcipne piosenki i nadzwyczajny humor potrafią rozbawić nawet największego ponuraka. Zbyszek jest obecny  w Marinie niemal zawsze, wpisując się świetnie w wodniacki klimat tego miejsca.

Zbyszek

Fot.5. Muzyka i śpiew – Zbyszek w akcji.

Z przykrością odnotowaliśmy upływ czasu zmuszający nas do rozstania. Jutro poniedziałek, normalny dzień, praca i codzienne obowiązki. Pożegnaliśmy się, życząc sobie udanego tygodnia i w miarę możliwości szybkiego powrotu na rzekę, aby choć na parę godzin poczuć się wakacyjnie, odpocząć godnie po całotygodniowym trudzie, nacieszyć się bliskością natury, spokojem i niezwykle malowniczymi pejzażami.

_________________________________________________

3. Marina Oława – nasza kolejna przystań z bajki

Jak już pisałem wcześniej, po pożegnaniu się z Mariną Pod Czarnym Bocianem, zostawieniu tam pięknych wspomnień po udanych i wesołych rejsach, z niedosytem pokonania WPW i dopłynięcia do Wisły, a może nawet do Gdańska, wróciliśmy myślami do bliższej naszemu domowi Odry, wybierając Marinę Oławę, o której nie mieliśmy zbyt wiele informacji. Decyzja o jej wyborze zapadła błyskawicznie, już podczas pierwszej naszej krótkiej wizyty, po bardzo rzeczowej rozmowie z jej właścicielami  – Anią i Tomkiem. Szczere zaproszenie, prezentacja miejsca i jego lokalnej specyfiki, bardzo miła atmosfera Tawerny Kapitańskiej, będącej integralną częścią Mariny, uśmiechnięci wkoło ludzie, epatujący pasją i zainteresowaniem naszymi potrzebami – to wszystko sprawiło, że „wróciliśmy do gry”, znajdując nasze nowe miejsce, nie tylko dla jachtu, ale i dla nas, przede wszystkim zaś dla naszych przyjaciół i gości.
I tak w sobotę, 4 lipca „zestaw podróżny”, czyli nasze auto ciężarowe ISUZU wraz cenną zawartością na przyczepie dojechał do Mariny, i po krótkiej chwili zwodowaliśmy nasz statek do Odry.

"zestaw transportowy" w nowym miejscu przeznaczenia
“zestaw transportowy” w nowym miejscu przeznaczenia

Tu też przywitał nas niski stan wody i bez pomocy kajakarzy międzynarodowego „PLOCH-TEAMU” ciężko byłoby nam zrealizować cel.  W tym miejscu ukłony do Pana Marka i jego zawodników.

Już po slipowaniu...
Już po slipowaniu…

Pływanie po Odrze, zwłaszcza w tej opolsko-dolnośląskiej części rzeki wiąże się z koniecznością pokonywania stopni wodnych, o ile założymy sobie realizację rejsów na nieco dłuższych dystansach. Radzenie sobie ze śluzami stało się dla nas kompletnie nową umiejętnością i zarazem dużym wyzwaniem. Licząc się z tym faktem, poprosiłem Tomka o pomoc w pierwszym dla mnie, „inicjacyjnym” przejściu śluzy, a jego wybór padł na najbliższą – Oława II (215 km), niedaleko naszej Mariny.

Tomek, właściciel Mariny i ..."mój trener od śluz"
Tomek, właściciel Mariny i …”mój trener od śluz”

Dzięki dydaktycznym zdolnościom mojego nowego nauczyciela, operacja została zrealizowana bezboleśnie, nie ucierpiał jacht i żadna z jego burt, ja też nie poddałem się stresowi i próbowałem panować nad naszymi manewrami. Wspomnę, że w śluzie tej różnica poziomów wynosi ok. 4,5 m., co robi wrażenie dopiero po wypuszczeniu wody z komory i jej otwarciu.  Warto również dodać, że miła asysta 2-osobowej obsługi śluzy sprawiła redukcję stresu do minimum.

otwarte wrota śluzy i przepustka w dół Odry
otwarte wrota śluzy i przepustka w dół Odry

Zachęcony powodzeniem, w asyście 2 moich kolejnych załogantów – Marka i Michała, przystąpiliśmy do manewrów śluzowych w kolejnym rejsie, tym razem obierając za cel Brzeg Oławski, po drodze zaś najmniejszą na szlaku odrzańskim Śluzę Lipki (207 km). Tu zadanie było dużo łatwiejsze, bo też różnica poziomów była dużo mniejsza, niż podczas debiutu (1,4 m). Przejazd w obie strony bardzo udany i przyjemny, satysfakcja ogromna. Tutaj również zwróciliśmy uwagę na niezwykłą przychylność panów z jej obsługi, których podejście do obowiązków z „uśmiechem i życzliwością” wymalowaną na twarzach sprawiło nam ogromne frajdę.

Michał i Marek w śluzie Lipki
Michał i Marek w śluzie Lipki

Rejs kończyliśmy tuż po malowniczym zachodzie słońca, wpływając do portu już niemal przy światłach.

Na koniec tej relacji słów kilka jeszcze o Tawernie Kapitańskiej, królestwie Ani, gdzie wzięliśmy do ręki kartę dań, chcąc przetrącić „co nieco”, zanim rozpoczniemy nasz popołudniowy rejs. Marek, jako weganin poprosił o stosowną dla jego potrzeb strawę warzywną, Michał zamówił pstrąga, ja zdecydowałem się na roladę drobiową w sosie z kluseczkami. To wszystko popiliśmy zimnym i smacznym czeskim piwem, produkowanym na specjalne zamówienie Tawerny. Niebo w naszych gębach, to stanowczo za mało, aby wyrazić nasz zachwyt nad finezyjnym smakiem każdej z potraw.

Ania w swoim królestwie
Ania w swoim królestwie

Była to zaledwie skromna uwertura do czekających nas kolejnych dań, serwowanych w Tawernie podczas następnych naszych wizyt, co pozwolę sobie opisać w późniejszych raportach. Ale już teraz  namawiam Was wszystkich do odwiedzenia Mariny i Tawerny, gdzie czekają same miłe niespodzianki i jak wszyscy bywalcy twierdzą – niepowtarzalny klimat.

_______________________________________________________________

2. Nasz pierwszy PORT, pierwszy REJS – 26 kwietnia 2015 r.

To był dzień pełen emocji. Duża jej dawka zaistniała już podczas holowania przyczepy z jachtem. Będąc kierowcą od ponad 40 lat, mając za sobą samodzielne przebycie kilka milionów kilometrów, jednakże mając od niedawno nowe prawo jazdy, uzupełnione o literkę E, poczułem się jak początkujący kierowca. No bo jak inaczej można odebrać podróż 16-metrowym zestawem, ważącym ok. 5,5 t, z szerokością 3 metrów, jeżdżąc do tej pory normalnymi autami osobowymi.

zestaw

Dreszcz emocji przelatywał mi od stóp do czubka siwej głowy, widząc za sobą lub przed moim autem rozpędzonego „tirowca”, z zamiarem wyprzedzania lub szybkiej mijanki. Wprawdzie po pierwszych 100 kilometrach emocje opadły, ale to był dopiero początek…

Celem mojej podróży była Marina Pod Czarnym Bocianem, którą już rok wcześniej zwiedziliśmy
z synem Maćkiem, mając nawet przyjemność odbycia krótkiego rejsu rezydującym tam „Albatrosem”, będąc gośćmi Pana Waldemara, właściciela stoczni Eurotech-Jacht z Cielczy.

port
Marina – przykład porządku i ładu

Przepiękne i ustronne miejsce, niezwykle czyste i uporządkowane urządzenia Mariny, gościnność
i przychylność jej właścicieli oraz pracowników, tworzą niepowtarzalny klimat, będąc ogromną zachętą do czucia się tam jak w domu.
Wodowanie jachtu było bardzo trudne, gdyż postanowiliśmy skorzystać ze slipu, który okazał się zbyt stromy i wąski dla naszej dość dużej jednostki. Jednak mając wsparcie doświadczonego Pana Zbigniewa Sudnika, właściciela Mariny oraz producenta jachtów i houseboatów, posługując się dodatkowymi linami i elektryczną wyciągarką, zwodowaliśmy wreszcie łódź, cumując ją przy perfekcyjnie zbudowanej kei.

slip i dok

keja dla jachtów w Marinie
keja dla jachtów w Marinie

Po krótkim postoju w porcie i przepakowaniu wyposażenia z naszego pickupa, wyruszyliśmy w pierwszy rejs, kierując się
w górę rzeki. Mając wsparcie naszego przyjaciela Michała, doświadczonego wodniaka, dopłynęliśmy do Pyzdr, ciesząc się widokami przepięknej i dzikiej rzeki, wijącej się licznymi meandrami wśród pól i lasów, mijając po drodze liczne ślady działalności bobrów, podziwiając czaple i łabędzie, co kilka kilometrów mijając przeprawy promowe.

jeden z promów

Na rzekę Wartę i nasz jacht wracaliśmy jeszcze kilka razy, odbywając wiele rejsów zarówno w kierunku Pyzdr jak i w dół rzeki, do Śremu. Za każdym razem zachwyceni widokami, ujęci gościnnością gospodarzy Mariny, oczarowani czystością i porządkiem panującym w naszym porcie.

czyste i komfortowe sanitariaty
czyste i komfortowe sanitariaty

Czasami jednak, to co dobre – szybko się kończy (pewnie dla urozmaicenia). Nas dopadły skutki ogromnej suszy, co zemściło się gwałtownym obniżeniu poziomu wody na Warcie, uniemożliwiając niemal całkowicie kontynuację swobodnego pływania. Wizja przepłynięcia Wielkiej Pętli Wielkopolskiej, dotarcie do Wisły i „dalej” oddalała się od nas coraz bardziej, doprowadzając niemal do rozpaczy i ostatecznie do decyzji o ewakuacji łódki i przeniesienia jej na Odrę, z nieco korzystniejszymi warunkami do uprawiania żeglugi. Nastąpiło to w czwartek, 2 czerwca. Tym razem już nie slip, tylko wynajęty dźwig podniósł jacht ze specjalnego doku, przenosząc go na naszą przyczepę, aby umożliwić kolejną, lądową podróż do kolejnego portu przeznaczenia.

W tym miejscu pragnę serdecznie podziękować Zbyszkowi i Jego zespołowi wspaniałych ludzi, za gościnę podczas tych 2 pięknych miesięcy w naszym „drugim domu”, za korzystanie z czystych i pachnących sanitariatów, ze słupków z prądem i wodą, w poczuciu pełnego bezpieczeństwa, dzięki całodobowej ochronie naszego spokoju i mienia. Posiłki w „Tawernie Czarny Bocian” dopełniły naszą satysfakcję, zostawiając tęsknotę za ciekawymi smakami.

Tawerna Czarny Bocian

Z pewnością mało jest tak pięknych miejsc, z profesjonalnie przygotowaną infrastrukturą, dlatego kierujemy pod adresem Mariny Pod Czarnym Bocianem najszczersze gratulacje za poziom i standard, niezwykłą kulturę, życzliwość i profesjonalizm.

nasze miejsce w porcie
nasze miejsce w porcie

Jesteśmy przekonani, że każda osoba, która tam zawita, odjedzie z podobnymi wrażeniami, co stanie się zachętą dla innych, do tworzenia podobnych miejsc, a jest ich ciągle jeszcze tak mało…

  1. Powrót nad wodę po latach

Najpierw malutkie statki z kory sosnowej, potem kajaki w Parku Norweskim w Cieplicach, jeszcze później jeziora Komorze i Charzykowskie, już na nieco większych jednostkach i bardziej  samodzielnie. W kolejnych latach praca instruktorska z młodzieżą akademicką na akwenie Jeziora Górskiego (żeglarstwo i windsurfing), kolejne rejsy, tyle że już mazurskie i … wreszcie bardzo długa przerwa związana z gruntownie przekonfigurowanym życiem zawodowymi.
Teraz, zbliżając się do wieku emerytalnego, postanowiłem wrócić do pływania, ale już zupełnie innego.

Podczas zupełnie przypadkowego, ubiegłorocznego pobytu na Mazurach, po 37-letniej przerwie w pływaniu, dojrzałem z naszego jachtu wreszcie to, co zawsze było dla mnie obce i nieosiągalne. Zwróciłem uwagę na obecność na wodzie i w przystaniach licznych i często nowoczesnych jednostek poruszanych motorem, bez masztów i żagli, dla odmiany wyposażonych w odrobinę wygody,  zapewniając tym samym dość komfortowe życie na wodzie, w towarzystwie ludzi o podobnych zainteresowaniach.
Wiadome jest to, że życie przynosi nam wiele niespodzianek, przekonujemy się o tym na każdym kroku. I tym razem, jesienią 2014 roku,  moje nowo wyhodowane na Mazurach marzenie o powrocie do pływania zostało nieoczekiwanie „przekute” w  fakt  – bo już w październiku  staliśmy się szczęśliwymi właścicielami jachtu motorowego „Weekend 820”. Jak do tego doszło? W tym miejscu to najmniej ważna rzecz, nie mniej jednak z pewnością jest to temat na dłuższą opowieść.
Fakt posiadania łódki zobowiązał nas, mnie i syna do poważnego zajęcia się zdobyciem kwalifikacji niezbędnych do bezpiecznego, amatorskiego pływania. Przede wszystkim potrzebna była porządna i szybka ścieżka edukacyjna, uzupełniająca wcześniej nabyte doświadczenie żeglarskie, rozszerzająca nasze umiejętności i ukierunkowana na poruszanie się po rzekach, kanałach, jak również uwzględniająca wszelakie manewry w portach rzecznych, odmiennych od tych na jeziorach, z którymi już zdążyliśmy się oswoić wcześniej, również wymagającymi odświeżenia.  Oczywistą dla nas stała się również potrzeba uzyskania uprawnień, przede wszystkim  motorowodnych, ale nie tylko. Założyliśmy, że konieczne będzie uzyskanie certyfikatu operatora radia VHF, planując w przyszłości rejsy po zachodniej stronie naszej granicy.
Intensywne poszukiwanie instytucji szkoleniowych i kompetentnych osób nie było dużym problemem, dość szybko uporaliśmy się z procedurami uzyskiwania stosownych patentów. Równocześnie uruchomiliśmy procedurę przerejestrowania naszego statku. Na koniec pozostała kwestia organizacji transportu lądowego naszej jednostki – w tym obszarze również zaistniała potrzeba zmiany, na początek mojego prawa jazdy, wymagającego uzupełnienia o dodatkową literkę „E” (uprawnienie do holowanie przyczep powyżej 750 kg). Podobnie jak poprzednie, i ten temat został zrealizowany w ekspresowym tempie, bo po niecałych 3 tygodniach zdałem egzamin, uzyskując uprawnienia „B+E”.
Wszystko to zbiegło się w jednym czasie, bo w już na początek grudnia, po niespełna 3 miesiącach od zaistnienia „faktu”, zebraliśmy komplet dokumentów i – co ważne – solidny zakres nowych doświadczeń podbudowanych teorią.
Pozostał nam okres 4 kolejnych miesięcy na przygotowanie jachtu do pływania, mały jego lifting, doposażenie w niezbędny sprzęt, na koniec przygotowanie stałego zimowiska. No i niecierpliwe czekanie na wiosnę, aby wyprowadzić statek z nowo postawionego hangaru, dojechać do portu przeprowadzić pierwsze wodowanie.

Odbyło się to dnia 26 kwietnia 2015 r., w słoneczną niedzielę, w Marinie Pod Czarnym Bocianem, niedaleko Nowego Miasta nad Wartą. Wybór Warty nie był przypadkowy. I to z kilku powodów.

Marina Pod Czarnym Bocianem
Marina Pod Czarnym Bocianem

Gościliśmy tam jeszcze we wrześniu ubiegłego roku, zaproszeni przez właściciela stoczni Eurotech –Jacht w Cielczy, który prezentował nam swój jacht motorowy „Albatros”.
Już podczas tego krótkiego pobytu,  w trakcie którego odbył się rejs na prezentowanym stateczku, zachwyciliśmy się nowo powstałą Mariną, jej pomostami, sanitariatami, wszędzie panującą czystością i wzorcowym porządkiem.  Budynek „Tawerny Czarny Bocian”, jej lśniące czystością pomieszczenia, zadbane ścieżki wokół niej, podjazdy, parking, trawniki i pozostałe urządzenia Mariny – pomosty, slip, dok, dopełniły nasze oczarowanie tym miejscem, powodując przeświadczenie, że warto zacząć naszą nową przygodę właśnie tam, gdzie profesjonalizm jest przeplatany niezwykłą przychylnością i uprzejmością w pełni wykwalifikowanego personelu, potrafiącego zadbać o wygodę i bezpieczeństwo swoich gości. Właściciel Mariny, Zbigniew Sudnik, dołożył wielkich starań, aby ta piękna przystań wraz z jej pełną i kompletną infrastrukturą mogła się stać perłą zdobiącą szlak Wielkiej Pętli Wielkopolskiej. Ta z kolei była następnym, mocnym argumentem przemawiającym za wyborem miejsca naszego motorowodnego debiutu. Gromadzone podczas zimy mapy, przewodniki i locje WPW miały nam posłużyć do realizacji pierwszej dalekiej podróży, naszego pierwszego rejsu, planowanego na przełom lipca i sierpnia. W planie był też dłuższy pobyt nad Jeziorem Gopło i opływanie wszystkich jego ciekawych zakamarków. Tymczasem czekały nas pierwsze krótsze rejsy szkoleniowe, przedtem zaś jednak długo oczekiwane wodowanie.

Jak już wspomniałem, dotarłem na miejsce wraz z łódką na przyczepie w niedzielny poranek, 26 kwietnia, zdziwiony brakiem jakichkolwiek trudności podczas podróży, pomimo prowadzenia bardzo długiego, bo 16-metrowego zestawu. Co prawda nie była to moja pierwsza jazda z takim ładunkiem, bo przecież wcześniej już przetransportowałem nasz statek ze stoczni w Nowym Tomyślu do domu, w tydzień po otrzymaniu nowego prawa jazdy, co miało miejsce tuż przed Bożym Narodzeniem. Odbyło się to jednak w asyście mojego syna Maćka, którego obecność dodawała mi pewności siebie. Teraz jechałem zupełnie sam. Maciek miał dojechać na miejsce wraz ze swoim przyjacielem Michałem, doświadczonym żeglarzem, mającym nas wesprzeć podczas slipowania i pierwszych chwil już na wodzie.
Spotkaliśmy się na stacji benzynowej, przy wjeździe do Nowego Miasta, gdzie zaplanowałem tankowanie paliwa. Jedna z dziewczyn pracujących na stacji zechciała mi asystować podczas wlewania paliwa do zbiornika łódki i tu miała miejsce dość śmieszna sytuacja.  Do pierwszych stu litrów ropy zachowywała się normalnie, ale kiedy licznik przekroczył liczbę 160, zaczęła się denerwować, pytając głośno, czy to już nie wystarczy i czy na pewno „się nie przeleje”. Po 200 litrach jej niepokój udzielił się mnie, więc na wszelki wypadek zrezygnowałem z dalszego wlewania. Okazało się później, że śmiało mogłem kontynuować, gdyż po włączeniu prądu w łódce i przekroczeniu kluczyka w stacyjce, ujrzałem wskazówkę na liczniku paliwa w pozycji lekko przekraczającej poziom połowy jego pojemności.
Prawdziwe nerwy zaczęły się nieco później, kiedy podjechałem pod slip. Okazało się, że wąski dojazd do niego, ograniczony betonowym fundamentem elektrycznej wyciągarki, stanowił poważne utrudnienie dla manewrów mojego auta, niemałego pick-upa marki Isusu D-Max. Za cholerę nie mogłem utrzymać prostoliniowego toru przyczepy na bardzo wąskiej i stromej pochylni slipu, obawiając się przytarcia o jego ścianę po lewej stronie, jednocześnie narażając się na zjechanie kół przyczepy z prawej strony pochylni, co mogło się skończyć niekontrolowanym zsunięciem się zestawu, nawet przewróceniem na bok. Fundament wyciągarki z prawej strony auta uniemożliwiał jakiekolwiek manewry.

Slip w Marinie, obok basen do wodowania większych jednostek
Slip w Marinie, obok basen do wodowania większych jednostek

Sądzę, że dokonany przez nas wybór akurat slipu do wodowania łódki był naszym błędem, gdyż okazał się jest on zbyt wąski i stromy dla tak dużych jednostek jak nasza. Tym bardziej, że obok slipu jest bardzo obszerny dok, jednak korzystanie z niego wymaga zastosowanie dźwigu, o czym wcześniej nie pomyśleliśmy. Aby nie oddalać terminu wodowania jachtu, skorzystaliśmy z pomocy bardzo doświadczonego właściciela mariny, obecnego na miejscu Zbyszka Sudnika, który całkowicie przejął dowodzenie operacją slipowania, polecając nam odpięcie przyczepy od auta, wczepienie jej do wyciągarki, aby przy jej wspomaganiu opuszczać łódkę w kierunku wody. Dodatkowo wspomagani kolejną liną asekuracyjną zaczepioną do zabetonowanych słupów ogrodzeniowych, w asyście prawie wszystkich obecnych w tym dniu pracowników Mariny, bardzo powoli, zwalniając co chwilę hamulec ręczny i ponownie go zaciągając, metr po metrze, bardzo ostrożnie dojechaliśmy do basenu portowego, zwalniając wreszcie przyczepę, kiedy nasz okręt swobodnie już unosił się na wodzie i kierowany wprawną ręką Michała znalazł się przy zarezerwowanej dla nas kei. Cel został osiągnięty, acz z dużymi emocjami, co pozwoli nam zapamiętać tę inicjację na długo.
Zaraz potem, po przeniesieniu całego wyposażenia z auta na pokład, co dzięki nieskomplikowanemu dojazdowi niemal pod samą keję (kolejny plus dla Mariny!) odbyło się w dość krótkim czasie, mogliśmy rozpocząć nasz dziewiczy rejs.

Marina i jej pomosty
Marina i jej pomosty

Po wyjściu z portu, kierując się w górę rzeki, pokonując wartki jej nurt, przesuwaliśmy się w majestatycznym tempie, obserwując całkiem nowe dla nas krajobrazy. Po dopłynięciu do granic Parku Czeszewsko-Żerkowskiego, zauważyliśmy powalone, całkiem spore drzewa, z ostro zakończonymi pniami, przypominającymi zastrugane ołówki. To efekt pracy bobrów, jak się okazało bardzo rozpanoszonych w tej części rzeki, o czym świadczą dziesiątki leżących wzdłuż jej brzegów martwych drzew. Ciekawe, co na to ekolodzy, hamujący z dziką rozkoszą pożyteczne działania wielu osób, z pewnością mniej rujnujące środowisko, niż to, czego doświadczyliśmy tutaj, przy udziale sympatycznych i wiecznie mokrych futrzaków.

efekt pracy bobrów
efekt pracy bobrów
przygotowanie do ścinki
przygotowanie do ścinki

Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do Orzechowa, mijając po drodze jedną z kilku w tym rejonie przepraw promowych, łączących Dęno z Orzechowem. Zaraz potem most kolejowy i cudowny wjazd do kolejnego malowniczo zalesionego odcinka Warty wraz z licznymi w tym rejonie meandrami. Odpuszczę sobie opisy, to trzeba po prostu zobaczyć!

Przez cały czas towarzyszyła nam jedna z wielu obecnych tam czapli siwych, która co kilkadziesiąt metrów siadała na brzegu, żeby po chwili ponownie wzbić się w powietrze i latając zakolami nad naszym jachtem prowadzić nas dalej i dalej, niczym zawodowy przewodnik. Trwało to niemal przez cały rejs, najpierw w górę rzeki, po czym zawróciliśmy wraz naszym skrzydlatym pilotem, aby wrócić do Mariny. Może był to jakiś magiczny gest ze strony mieszkańców rzeki, a może zwyczajny przypadek?

Wyjaśnienie tej zagadki było proste. Każdy kolejny nasz rejs odbywał się w towarzystwie wszechobecnego ptactwa, nie tylko czapli. Towarzyszyły nam łabędzie, kaczki, widzieliśmy nawet krążące wysoko nad nami orły bieliki. Widok ten budził zachwyt nasz i naszych gości, którzy podobnie jak my chętnie wracali nad rzekę, aby popływać na naszym uroczym i wygodnym stateczku, chłonąc wszystkie przyjemności związane z pobytem w Marinie Pod Czarnym Bocianem i jej okolicy.

Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy – jak powiedział jeden z moich kolegów… dla urozmaicenia. Dająca się we znaki wszechobecna susza powodowała systematycznie zmniejszający się poziom wody w Warcie, która wobec braku zasilania wodą ze zbiornika Jeziorsko, stawała się z dnia na dzień coraz płytsza. Ryzyko wejścia na coraz to nowe mielizny i inne przeszkody wodne rosło wprost proporcjonalnie do malejącej przyjemności pływania. No bo trudno byłoby pogodzić się z uszkodzeniem statku, na samym początku naszej przygody, zanim wyruszymy na głębsze i dalsze wody. Próbowaliśmy przeczekać ten stan, ograniczając się do kilku kilometrowych odcinków sprawdzonej już przecież wcześniej rzeki. Niemal każde dalsze pływanie kończyło się otarciem o dno, bądź jakieś zatopione konary, nawet wówczas, kiedy z wielką uwagą śledziliśmy wodę, wystrzegając się przeszkód. Nie pomagały też ostrzeżenia bardziej doświadczonych wodniaków, którzy dopływając do Mariny dzielili się z nami wszelkimi informacjami o warunkach na rzece. Dominowała jedna, zasadnicza: płytko, za płytko, tak się nie da, z każdym dniem coraz płycej!
Zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu innych możliwości, aby nie marnować czasu na czekanie na wyższą wodę tu, na Warcie. Czas płynął dużo szybciej niż woda w okolicach naszej Mariny, nadchodził lipiec, wyznaczając już prawie połowę sezonu, w czasie którego udało nam się zrealizować zaledwie 8 rejsów, ograniczonych pomiędzy miejscowościami Pyzdry a Śremem. Postanowiłem zdecydować się na radykalną zmianę i rozpocząłem intensywny rekonesans, tym razem rzeki Odry, oglądając znane mi przystanie na jej obu brzegach, pytając tam o warunki, ceny, bezpieczeństwo, itd. Było tu dużo lepiej, choć niskie poziomy wody również się zdarzały, stanowiąc jednak dużo mniejsze ryzyko, niż w naszym dotychczasowym miejscu.
Wreszcie w kolejną i przedostatnią niedzielę czerwca, znaleźliśmy się z żoną w Oławie, ściślej w Ścinawie Polskiej, chcąc zobaczyć tamtejszą „Marinę Oława”, o której usłyszeliśmy będąc wcześniej w Urazie, jednak bez żadnych poważniejszych rekomendacji. To, co tam zobaczyłem przeszło moje oczekiwania, zaś spotkanie z Tomkiem Strażyńskim, szefem Mariny, skłoniło mnie do powzięcia natychmiastowej decyzji o przeniesieniu się tu, gdzie klimat i aura tego miejsca przypomina …Mazury. Po krótkiej rozmowie i otrzymaniu zaproszenia do dłuższego pobytu, omówiliśmy wszystkie szczegóły i warunki rezydentury, określając nawet przewidywaną datę naszego przyjazdu.
Pozostało już tylko umówienie się ze Zbyszkiem Sudnikiem na wyjęcie łódki z Warty, do czego już kierowani naszym wcześniejszym doświadczeniem postanowiliśmy zaangażować dźwig. Szczęście mi sprzyjało, gdyż w kolejnym dniu po mojej telefonicznej z nim rozmowie otrzymałem informację, że w czwartek 2 lipca ktoś ma wodować swój dużo większy od naszego jacht, w związku z tym zamówiony do tej operacji dźwig będzie również do mojej dyspozycji. W Marinie pojawiłem się z wraz z przyczepą już w środowy wieczór. Spakowałem ruchome przedmioty do auta, sklarowałem resztę sprzętu, przygotowując łódź do lądowej przeprawy i na koniec, późnym już wieczorem przywitałem przy kei kilku wodniaków, którzy przypłynęli do Mariny, odbywając swój rejs po WPW. Ich opowieści o codziennej i kilkukrotnej walce z mieliznami, brodzeniu po pas, czasem po kolana w wodzie, upewniły mnie w słuszności podjętej decyzji co do jutrzejszej ewakuacji.

Kolejny dzień przywitał nas blaskiem wstającego słońca, kiedy to usłyszałem cichy warkot oddalającego się house-boat’a z poznanymi wczoraj podróżnikami, którzy pomimo niskiej wody kontynuowali swój rejs, nie zważając na bardzo prawdopodobne haczenie o kolejne płycizny. Myślę, że byliby bardziej zdystansowani do tego ryzyka, gdyby dysponowali własnym statkiem, nie zaś czarterowym. Może się mylę, ale to jest sytuacja żywo przypominająca liczne anegdoty o korzystaniu ze służbowych samochodów, zwłaszcza podczas pokonywania wysokich krawężników.
Dźwig przyjechał około 10 rano i zanim ustalono szczegóły wodowania przybyłego do Mariny statku, ustaliłem z jego operatorem wyciągnięcie naszego, jeszcze przed tą główną operacją. Trwało to niespełna pół godziny i dzięki 4-osobowej ekipie szefa mariny, przemieściliśmy łódkę z wody na przyczepę, korzystając z 2 solidnych pasów. I tym razem nie obyło się bez emocji. Widok wiszącej kilka metrów nad wodą, potem nad lądem, długiej bo 8 i pół metrowej i ważącej 2 tony łodzi robi wrażenie, tym bardziej po świeżej lekturze z YouTube’a, gdzie zajrzałem poprzedniego wieczoru, chcąc przygotować się mentalnie do tej skomplikowanej i niezbyt bezpiecznej operacji. Widząc filmiki z upadającymi, całkiem solidnymi jachtami, z dużej wyskokości, raz na keję, w innym przypadku do wody, trudno było utrzymać nerwy na wodzy, nawet upewniwszy się, że parametry dźwigu i jego stan techniczny nie powinny budzić jakichkolwiek obaw. Ale udało się to bez najmniejszych komplikacji, po czym łódź została przymocowana do przyczepy i spięty już zestaw gotowy był do jazdy.

jacht na pasach ponad basenem
jacht na pasach ponad basenem
gotowi do drogi
gotowi do drogi

Po otarciu przysłowiowych łez, pożegnaniu się z ludźmi i bardzo przyjemnym miejscem naszej pierwszej rezydentury, udałem się w drogę do domu, co było epilogiem pierwszego etapu naszej wodniackiej przygody.

Dwa dni później, w sobotę 4 lipca, zjawiliśmy się w sercu Ścinawy, Marinie Oława, przywitani serdecznie przez Anię i Tomka Strażyńskich. Tym razem wszystko odbyło się bardzo pomyślnie. Podjazd do slipu, nieco pewniej wykonany, niż w poprzednim miejscu i dużo łatwiejsze wodowanie. Tu też pomogli nam mili ludzie, zawodnicy trenera Marka Plocha, kajakarze, dla których Marina jest miejscem codziennego treningu. Dzięki ich pomocy, z łatwością zepchnęliśmy nasz statek do wody, po czym powtórzyliśmy operację ponownego umieszczenia wszystkich elementów jego wyposażenia w jego przestronnym wnętrzu. Tym razem działania nasze wspomagane było niemałą już rutyną i po krótkiej chwili zapanował tam porządek i ład.

jacht gotowy do zjazdu po slipie
jacht gotowy do zjazdu po slipie
...i już na swoim miejscu w Marinie Oława
…i już na swoim miejscu w Marinie Oława

Przyszedł czas na rekonesans, tym razem Maciek za sterem, ja w roli pasażera, udaliśmy się w górę Odry, do okolic pierwszej śluzy Lipki, aby ponownie spłynąć do naszego nowego portu, ciesząc się z możliwości i warunków, które tutaj nam zaoferowano.
Magiczne miejsce, Tawerna Kapitańska oddzielona wąską drogą asfaltową od Mariny. Czasami przejeżdża tu auto, częściej ludzie na rowerach, są też liczni spacerowicze i „lokalsi”. Ktoś wiezie łódkę, aby ją slipować tu, na miejscu, bądź kilkaset metrów dalej, na dzikim slipie. Wszyscy mili, uśmiechnięci, pozdrawiają się wzajemnie, żadnej agresji, wręcz przeciwnie, czujemy się jak długo oczekiwani przybysze. Ale to chyba tylko nasze wrażenie, mimo wszystko bardzo dla nas miłe.

Minął już lipiec, pierwszy miesiąc spędzony na Odrze, rzece specyficznej, bo uregulowanej na tym środkowym jej biegu licznymi stopniami wodnymi, które co kilka bądź kilkanaście kilometrów wymagają pokonywania śluz. Do pierwszej z nich i najbliższej wpłynąłem w towarzystwie Tomka Strażyńskiego, którego poprosiłem o pomoc w nieznanej mi wcześniej sztuce śluzowania. Poszło nieźle, zważając, że 4,5 metra to znaczna różnica poziomów wody, robiąca na takim nowicjuszu jak ja niezłe wrażenie. Bez jego udziału z pewnością czułbym się nieswojo, ale przy takiej fachowej asyście było miło i bez większych emocji. Pomocna okazała się również obecność dwóch operatorów Śluzy Oława II, bardzo pogodnych ludzi, których wesołe komentarze znacząco poprawiły moje samopoczucie.

wyjazd ze śluzy Oława II
wyjazd ze śluzy Oława II
Tomek w roli trenera
Tomek w roli trenera

Powrót w górę rzeki był znacznie łatwiejszy, dając mi nadzieję, że samodzielna już przeprawa przez kolejną śluzę przejdzie gładko. I tak się stało nazajutrz, w asyście dwóch moich kolegów Michała i Marka, podeszliśmy do śluzowania, tym razem w Lipkach, otrzymując po fakcie pozytywne oceny od tamtejszych operatorów, którzy nie bardzo chcieli uwierzyć w nasze „śluzowe debiuty”.

śluzowanie w Lipkach
śluzowanie w Lipkach

Powiedzenie „ćwiczenie czyni mistrza” okazało się w tym przypadku głęboko zasadne, w końcu będąc wieloletnim nauczycielem akademickim i trenerem narciarstwa, doświadczałem tego setki razy, teraz na powrót ze sobą, jako uczącym się w roli głównej.
Cóż, podjęta decyzja o przeniesieniu się na Odrę sprawiła, że nasze pływanie stało się niemal codziennością, bo w ciągu tego jednego miesiąca wypływaliśmy dużo więcej godzin i kilometrów, niż tam, na Warcie, będąc z jednej strony, jako Dolnoślązacy – ograniczeni dużo większą odległością od domu, z drugiej zaś opisanymi wcześniej przeciwnościami natury. Tym samym, zwiększając znacząco częstotliwość naszego pływania, udało nam się przyciągnąć na nasz statek dużo liczebniejsze grono gości. Mieliśmy na naszym pokładzie już ponad 30 osób, z rozpiętością od … 3 miesięcy do 80 lat. Tych, którzy pierwszy raz w życiu zakosztowali pływania oraz dosłownych wilków morskich, którzy mają za sobą wiele tysięcy mil morskich. Wszyscy bez wyjątku oczarowani klimatem Mariny, Tawerny, jej właścicielami Anią i Tomkiem,

Kapitan portu w Ścinawie Polskiej
Kapitan portu w Ścinawie Polskiej
Ania w swoim królestwie - Tawernie Kapitańskiej
Ania w swoim królestwie – Tawernie Kapitańskiej

okolicą Oławy, Mariną w Brzegu, czystością wody w Odrze, widocznym tu również ptactwem i niezwykła przychylnością tubylców, wędkarzy i mieszkańców Ścinawy, motorowodniaków i kajakarzy. Wszystkich bez wyjątku.

W tej właśnie aurze pragniemy rozwijać nasze doświadczenia, poznając rzekę w jej górnym biegu, mając zamiar dopłynąć do Opola, i dalej do Gliwic. To tylko kwestia nieodległego czasu. Kusi nas też wyprawa na północ od Oławy, do Wrocławskiego Węzła Wodnego, pomimo trwających tam remontów i ograniczeń. I dalej, do Urazu i Brzegu Dolnego. Pokonanie dłuższego dystansu jeszcze w bieżącym sezonie jest chyba mało realne, braknie nam czasu, zaś kolejnym ograniczeniem może być przejście dalej na północ, poza śluzę w Brzegu Dolnym, gdyż w ostatnim okresie naczytaliśmy się sporo o technicznych trudnościach z jej utrzymaniem. Mamy już wszelkie zebrane informacje, przewodniki i mapy, locje i komunikaty. Wszystko, co pomoże nam w rozumieniu rzeki, urzadzeń, kanałów, mostów i śluz.

Myślimy o takich jak my, którzy zachęceni – tym razem – naszymi własnymi doświadczeniami, rozpoczną swoją wodniacką przygodę, trafiając na relacje z pierwszych dłuższych rejsów, czytając komentarze odnoszące się do portów, marin, tawern, śluz, również ludzi, którzy te miejsca tworzą bądź obsługują.
Zdobywając doświadczenie, umiejętności i poznając tę piękną subkulturę wodniacką, chcemy przyczynić się do jej popularyzacji, zachęcając siebie i innych, podobnych nam jej entuzjastów, do innego sposobu na życie, przynoszącego wypoczynek i relaks, ale również dostarczającego licznych emocji, co wymaga jednocześnie sporego wysiłku i wytrwałości. Jak w codziennym życiu, a jednak inaczej…

fotografia 16

Marek Stasiak